Po raz kolejny przyłączamy się do wspólnego grania z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Podczas 33. finału gramy dla onkologii i hematologii dziecięcej. Weźcie udział w naszych aukcjach! Do wylicytowania m.in. prywatny koncert Lanberry oraz wejście na backstage finału trasy Męskie Granie i gali KSW!
Warhaus jest artystą, w którego szczerze powątpiewam, że jest prawdziwy. “Karaoke Moon” na szczęście istnieje naprawdę.
04.12.2024
Maja Kozłowska
Artykuł może zawierać autopromocję eBilet.pl
Wysoko cenię muzykę, która jest angażująca. Nie to, że wytrąca z rytmu czy rozprasza uwagę, ale posiada więcej niż tylko przebłyski autonomiczności. To całe momenty, w których mimo zawodowej padaki czy dworcowego zgiełku skupiamy się tylko na niej. Może to tylko ja (nie, raczej nie), ale lubię tak czasem dostać obuchem, przepaść i zachwycić się. Znaleźć czas, na słowa i melodię, na nie osobno i razem. Muzyka przecież nie została stworzona do tego, by egzystować w tle.
Warhaus
Taka właśnie jest twórczość Warhausa od pierwszej płyty, przez dyskografię Balthazara, aż do najnowszego, czwartego solowego albumu – “Karaoke Moon”. Drastycznie różnego od poprzednich pozycji, a jednocześnie kojąco znajomego. A przede wszystkim: pokrzepiającego po trudnym dealowaniu z rozstaniem na mrocznym “Ha Ha Heartbreak”.
Maarten Devoldere jest nadzwyczajnie czarującym narratorem. Gdyby powierzyć mu prowadzenie szkolnych akademii albo spotkań na teamsie, które można załatwić e-mailem – nikt nie śmiałby psioczyć, nawet pod nosem. Jego magnetyzm to kilka części składowych: charyzma obecna także na trackach, barwa – ciepła, głęboka, kontrastowo komfortowa względem wielokrotnie poruszanej przez niego niewygody, no i przede wszystkim tekściarstwo, na wskroś literackie, jakby był (jest, zaręczam) kolejnym wcieleniem postmodernistów. Ślizganie się na cienkiej granicy popu to wisienka na torcie. Dobrym, takim nie za słodkim.
W kotka i myszkę. Warhaus bawi (się) świetnie
“Karaoke Moon” jest szczególnym albumem w dyskografii Warhausa, pełnym fikołków, powrotów i niby kosmetycznych zmian. Stary trick zadziałał jak zły – klimat jego muzyki przeszedł gruntowną metamorfozę, a zaczęło się zupełnie niewinnie – wykolegowaniem intensywnych smyczków, zminimalizowaniem wpływu dęciaków oraz załagodzeniem dotąd surowej perkusji. Wciąż jesteśmy w domu, ale to kolejna alternatywna rzeczywistość, w której absolutnie nic się nie zgadza. Dużo, dużo wpływów jazzu i przekształconej elektroniki nadało płycie mocno eksperymentalne brzmienie. Dowcip polega na tym, że nie waży to nawet w połowie tyle, ile proste, minimalistyczne “Ha Ha Heartbreak”. Ironia; słowo-klucz obecnej ery.
Devoldere uśpił czujność słuchaczy pozorami, bo woltę już na poziomie harmonii śmiało można uznać za drastyczną. Ale przecież kołysze tak samo, koi tak samo, wzrusza tak samo. Wzrasta tak samo: każdy jego album ma naturę growera, a poświęcony mu czas zwraca się z nawiązką – jeśli szukacie intratnej inwestycji. Starzy fani z pewnością docenią też powrót Sylvie Kreusch, którą słyszymy na wszystkich płytach Warhausa poza (logiczne) bolesnym breakup albumem, w całości o niej, o nim, o nich. Cameo artystki działa jak emocjonalna bomba, niby ma równoważyć, ale podkręca i wrażenia, i oczekiwania, obracając w pył konwencję scenicznego monodramu.
Warhaus – zawstydzony dzieciak, bezwstydny artysta
“Wciąż pamiętam numer przypięty do mojej koszuli. To był konkurs talentów dla dzieci, a ja byłem introwertykiem” – zaczyna Warhaus w tonie melorecytacji. To dopiero pierwszy wers, otwarcie albumu, ale coś już się dzieje. Antyteza w nawiasie – na “Karaoke Moon” dokonuje się przecież oversharing pierwszej klasy, a nawet to miękkie wspomnienie mimochodem nakierowuje na intymność, która zwykle pozostaje poza polem widzenia (słyszenia). Jakby tego było mało, wspomnienie dziecinności porażająco kontrastuje z dojrzałością i samopoznaniem, które eksplorowane są później piosenka po piosence.
Polecamy na eBilet.pl
Wymowne, że najprostszy utwór (też) o miłości poprzedza pozornie nic nie znacząca autobiograficzna dygresja. Sekcja instrumentalna rozszerza się z kolei wraz z coraz poważniejszymi deklaracjami i chociaż wyznania uczuć padały różnie i wielokrotnie, to chyba nigdy TAK. Od chórków, głuchych bębnów i nienachalnej gitary przez stanowczą linię basową, rysującą powagę sytuacji, by na powrót złagodnieć, w obiecującym, harmonijnym refrenie, w którym Maarten śpiewa po prostu “baby, jestem w tobie zakochany”. Pięciominutowy singiel. Oszalał.
Dalej, zupełnie na przekór, chyba najlżejszy, idealnie popowy utwór, czyli “No Surprise” z Sylvie Kreusch, kpi sobie z autora, a także ze mnie, właśnie w tej chwili. “Przyjmujesz pochwałę za piosenkę, która pisze się sama w niebie, a teraz wypada z rytmu jak karaoke księżyca” – każdemu muzykowi szczerze życzę takiego procesu twórczego. I równego dystansu – tytułowe słowa mogłyby wcale nie pojawiać się w utworze, w którym Maarten umiejętnie żongluje znużeniem własną osobą, akceptacją nowej rzeczywistości i odrobiną żalu oraz subtelnymi zmianami zachodzącymi w jego dynamice. Niespodzianki jednak są, skitrane w tej podprogowej warstwie, stworzone po to, by intrygować do końca i na metapoziomie drażnić się z rolą artysty.
Piosenka nabiera kształtów hipnotyzującej mantry, która momentami wymyka się spod kontroli – staje się dzika i zwierzęca, rezonując z tekstem. Agresywny bas dominuje kompozycję, podkreślając niebezpieczeństwo tych pragnień, gdzieś-tam ugłaskiwanych przez zdroworozsądkowe smyki. Nadaremno, bo prym znowuż zaczyna wieść prowokująca perkusja, zamykająca w pętli kompulsywne, obsesyjne żądze, które przecież nie doczekają się spełnienia. Wokal Maartena jest zmysłowy, intensywny, rozlewający się i paraliżujący – szczególnie, że w końcu wszyscy dochodzimy do ściany.
Epoka romantyzmu. Rozum kontra uczucia?
Rozstanie napisało niejeden album: koncepcja “Ha Ha Heartbreak” po dwóch latach brutalnie zderzyła się z wizją “Karaoke Moon”, wystrzelonego w kosmos, rozpiętego brzmieniowo i intelektualnie. Inna wizja, inne uczucia, zaryzykuję – inny człowiek, który muzykę, wciąż bardzo burzliwą, poprowadził silną ręką (shout out dla producenta – Jaspera Maekelberga) w kierunku oczyszczenia. Jeszcze nie wiem czy dokonanego ostatecznie, ale próby zostały podjęte przez liryczne i jamowe dociekanie istoty sztuki, środka i celu.
Polecamy na eBilet.pl
Mogę tylko podejrzewać, że w ciągu tych kilku lat Maarten sporo czytał: filozoficznego sznytu nie da się przegapić i choć idee nie są nowe (tak, tak, David Bowie miał je dawno temu) w jego wydaniu są elektryzująco świeże. Robi to słowami, a przykładów jest od groma. W “What Goes Up” rekwizytem staje się popcorn – raczej rzadko wyciągany przed szereg, no chyba że przez samego Devoldere’a, a w “Jimie Morrisonie”, traktującym o wizji siebie, wizji artysty, wizji mężczyzny, wizji dojrzałości, jakoś na przekór szkaradnie głośno wybrzmiewa “dupa i cycki”. Czy to burzy klimat? Powinno, ale… dysproporcja gra na korzyść (on to wie) i sprawia, że prawdziwym gongiem uderzają wersy o absolutnym oddaniu i wyciąganiu włosów obcych ludzi z prysznicowego odpływu. Dziewczyny już nie chcą kwiatów. Dziewczyny chcą słyszeć właśnie to: codzienność, która jest nagle obrzydliwie namiętna. Później, ten leniwy, (a czasami ryczący) niepokojący blues w połączeniu z recytatorską intonacją Warhausa i szeptami w tle, nagle łamie się na lekkości klasycznej, instrumentalnej kompozycji “Jacky N”. Napięcie powinno schodzić, ale nie schodzi, a wręcz przybiera na sile i tak już do samego końca “Karaoke Moon”.
“Karaoke Moon”, sztuka paradoksu
Warhaus non-stop bawi się formą, a na swoim czwartym albumie poszedł jeszcze o krok dalej, budując celowo zbugowane metawersum. Silna technologiczna zależność pojawia się w “Zero One Code” już na poziomie rytmu sprzężonego z binarną analogią. Są tam glitche – Maarten nie przyjmuje tego darowanego konia, pojawia się bunt, chociaż do końca pozostaje nierozstrzygnięty. Ewidentnie jednak bardziej pociągają go uczucia; nie bez powodu przywołuje powieść Hessego “Narcyz i Złotousty”, choć u niego wewnętrzny konflikt dzieje się w obrębie jednostki. Przeszłości też nie porzucił całkowicie: “Hands of the Clock” być może ma mu w tym pomóc. Przemijanie ukazał trudnym, zwłaszcza w tym relacyjnym kontekście. Żal to jedno, ale w tym utworze jest diabelnie nęcący – po co? Kontrastowy dualizm ryje banię i otwiera rany na nowo. W tym miejscu Warhaus mógłby śpiewać o natrętnym zdrapywaniu strupów. Pasowałoby jak pięść do nosa, czyli w tym wypadku, idealnie.
Moment wytchnienia przychodzi w finale, lecz i to jest zamknięcie, które kończy się hukiem. Podczas gdy “Where The Names Are Real” narzucało na pierwszy plan nieopanowanie, cielesność, zaufanie (też), “Emely” jest niebezpiecznie blisko parodii miłosnej ballady. Milion wewnętrznych odniesień – potrzeba posiadania “więcej”, popełnianie i prostowanie błędów, silny indywidualizm – i skromność po poprzednich, maksymalistycznych kompozycjach. A w ogóle, to kto o zdrowych zmysłach pisze w piosence: “powiedz mi, co sądzisz o tym filmie? Oglądaliśmy słonia, który potrafił latać dzięki swoim uszom. To, co trzyma cię w dole, może cię unieść, kochanie”, tłumacząc kiksy, które przecież zdarzają się wszystkim. Poeta czy szaleniec? Oba.
Słuchaj tej płyty. Po prostu.
Poprzedni artykuł
Następny artykuł