Jinjer, Polaris, Landmvrks i Defects dołączają do składu Mystic Festival 2025, który odbędzie się 4-7 czerwca w Gdańskiej Stoczni! Czeka nas metalowa uczta z Ukrainy, Australii, Francji i Wielkiej Brytanii. Poznaj ich twórczość!
Złożyć hołd ojcu. Torsten Kinsella o nowej muzyce God Is An Astronaut
- Naszemu ojcu zależało, byśmy sięgali do naszych korzeni. Postanowiłem spełnić to życzenie. Chcę, by nasz nowy album był hołdem dla taty, świadectwem, jak ważny był zarówno dla mnie i Nielsa, jak i dla Lloyda – mówi Torsten Kinsella, gitarzysta i lider God Is An Astronaut.
01.08.2024
Urszula Korąkiewicz
Artykuł może zawierac autopromocję eBilet.pl
Urszula Korąkiewicz: Zapowiedź nowego albumu God Is An Astronaut to “Falling Leaves”. Dlaczego zdecydowałeś się wybrać właśnie tę kompozycję? To bardzo emocjonalny utwór.
Torsten Kinsella: Cały album poświęciliśmy pamięci mojego ojca, który odszedł nagle. Byliśmy przekonani, że tata jest w doskonałym zdrowiu. Wyobrażam sobie, że w ostatnich chwilach patrzył na liście opadające z drzew, bo zmarł nagle w listopadzie, w swoim ogrodzie. “Falling Leaves” opowiada o tych ostatnich chwilach. Napisałem tę piosenkę dzień po jego śmierci. Na jego akustycznej gitarze.
Domyślam się, że byliście blisko.
Bardzo blisko. No i tata był nieodłączną częścią zespołu. Towarzyszył God Is An Astronaut od samego początku, od 2002 roku. Zazwyczaj zajmował się naszym merchem, można było go spotkać po koncertach i śmiało z nim porozmawiać. Zawsze nas wspierał. Bez niego nie bylibyśmy w tym miejscu, a już na pewno nie rozmawialibyśmy o kolejnej płycie. Dlatego zyskała tytuł “Embers”. To tytuł ostatniej piosenki, której miał szansę posłuchać. Przypadła mu do gustu. Często rozmawialiśmy z tatą o muzyce. Zależało mu, byśmy sięgali do naszych korzeni. Postanowiłem spełnić to życzenie. I piosenki, które tworzyłem po jego śmierci, komponowałem właśnie na jego akustyku. Dlatego chcę, by ten album był hołdem dla naszego taty, świadectwem, jak ważny był zarówno dla mnie i Nielsa, jak i dla Lloyda.
Zatem słuchając “Falling Leaves” dobrze wyczułam, że wyraża swojego rodzaju pożegnanie?
Masz rację. Widzisz, każde dziecko niby wie, że moment pożegnania z rodzicem kiedyś nastąpi, ale i tak nie da się na niego przygotować. Kiedy dotarłem do ojca i czekałem na medyków, patrzyłem na niego, leżącego bez życia i uświadomiłem sobie, że to się dzieje naprawdę. Świat na chwilę się zatrzymał. Wszystko działo się w zwolnionym tempie. To było surrealistyczne. Oczywiście, byłem zrozpaczony, miałem złamane serce, ale jednocześnie czułem niezwykłą wdzięczność za wszystko, co dał nam ojciec.
Będę szczęśliwy, jeśli będę chociaż w połowie taki, jak on. Był radosnym, szczęśliwym człowiekiem. Był pozytywnie nastawiony do świata, nigdy nie narzekał. Dlatego chciałem, by “Embers” nie był mrocznym albumem, ale oddawał tę nadzieję i optymizm, które znajdowaliśmy u taty. W naszych nowych piosenkach są jego ukochane akustyki, smyki, sitar… Zawsze będę za nim tęsknił, ale zawsze też będę wdzięczny za to, ile muzyki razem stworzyliśmy.
Wspominasz o szczególnej gitarze akustycznej. Muzycy często wśród swoich instrumentów mają przynajmniej jeden tak szczególny, że można go nazwać Świętym Graalem. Domyślam się, że też masz taki?
Tak się składa, że nawet dwa! Jeden z nich to Precision Bas z 1965 roku. Lekko sfatygowany, bo przez długie lata był w użyciu taty, który też grał w rockowym zespole, “Orange Machine”. Dla mnie to rodzinna pamiątka, której nigdy nie sprzedam. Drugi to właśnie jego akustyk z wczesnych lat 70. Na nim napisałem wszystkie utwory na album “All Is Violent, All Is Bright”. Tej gitarze zawdzięczam też mnóstwo dźwięków na “Embers”. Za każdym razem, kiedy biorę ją do ręki, czuję serce ojca, które jej oddał. Wiesz, że grał kiedyś na niej każdego wieczora? Nawet tylko naszym zwierzakom.
Sięgam po nią od czasu do czasu, kiedy chcę napisać coś nowego. Czasem siadamy z Nielsem przy kuchennym stole, on chwyta akustyczny bas i wychodzą nam naprawdę ładne rzeczy. Zazwyczaj proste, ale czyż to nie w prostocie tkwi piękno? Prostą melodią jesteś w stanie przekazać najwięcej. Co zabawne, skomplikowane utwory wychodzą mi wtedy, kiedy akurat nie mam zbyt wiele do powiedzenia.
No i jeśli chodzi o instrumenty, do których mam szczególny stosunek, jest jeszcze moja ulubiona koncertowa gitara. To Fender Jaguar z 1963 roku. Zdobyłem ją kilka lat temu i kiedy tylko jej dotknąłem, od razu się zakochałem. Trudno to wyjaśnić i trochę to zabawne, ale czasami to instrument po prostu przemawia do ciebie. Trafiasz na odpowiedni, a on inspiruje cię do tworzenia czegoś wyjątkowego.
Skoro mówimy o wyjątkowości, to wasza muzyka jest wyjątkowa. Nawet na postrockowe standardy. Jaki jest wasz sekret? Jak nad nią pracujecie?
Cały sekret polega po prostu na tym, że im więcej piszesz muzyki, tym staje się lepsza. A ja uwielbiam pisać muzykę. Szczerze mówiąc, muszę to robić, żeby w ogóle funkcjonować. Kiedyś drażniło mnie, że to, co napisałem i uważałem za dzieło, nie podobało się innym. Ale nabrałem pokory. Na szczęście mam Nielsa i Lloyda. Obaj podchodzą do każdego demo, które nagram, ze “świeżym uchem” i otwartą głową. Zresztą, słuchamy siebie nawzajem. Często też odkładamy materiał na trzy, cztery miesiące. Jeśli po tym czasie odsłuch wywołuje w nas te same emocje, co podczas tworzenia, to znaczy, że to było to.
Każdy z naszych utworów musi przejść test. To bardzo potrzebne. Tak, jak słuchanie innych, bo krytyka też może ci pomóc. Bo prawda jest taka, że każdy muzyk wpada w pewnym momencie w “zaćmienie”, w którym uważa, że jego muzyka jest lepsza od czegokolwiek innego. Sztuka w tym, by zdać sobie sprawę, że jesteś w tym zaćmieniu, że może twoja muzyka nie jest tak doskonała. Dopiero ta świadomość i nabrania perspektywy daje ci możliwości doskonalenia i rozwoju. I to prawda, że żeby być coraz lepszym, należy się muzyce poświecić, ale z drugiej strony, nie ma też co się nadymać. Ostatecznie to, co tworzysz, to tylko piosenki.
Da się zachować zdrowy dystans?
Chodzi o to, by tworzyć muzykę, bo kochasz to robić, a nie dlatego, że to twoja praca czy przykry obowiązek. No i robić swoje, nagrywać jak najwięcej. Być cały czas w procesie twórczym. Jeśli nie wychodzi ci jeden kawałek, nie fiksuj się na nim, przejdź do innego. Bo wena nie przychodzi ani w tym momencie, ani tak, jak sobie tego życzysz.
Ale potrzebny jest i dystans. Znam wielu artystów, którzy latami nie potrafią skończyć jednej piosenki. To stało się częścią ich tożsamości – nie umieją odpuścić. To nie jest moje podejście. Nawet, jeśli mam nieskończony materiał albo zaczątki pomysłów, po prostu odkładam je do szuflady. Może przydadzą się do innego projektu, albo okaże się, że potrzebują tekstu i wokalu. Wtedy najzwyczajniej oddaję je innym.
Więc w tym wszystkim chodzi o podążanie za intuicją, za pasją?
Zdecydowanie. Jedni czytają książki, inni oglądają filmy, a ja siedzę w studio i komponuję. I wolę to nawet od grania na żywo. Nawet jeśli po, dajmy na to, dwóch tygodniach, nie wyjdzie mi z komponowania nic ciekawego, czy uznaję to za zmarnowany czas? Nie! Samo podjęcie próby stworzenia czegoś nowego sprawia mi ogromną przyjemność. To o to chodzi, o czerpanie radości.
A skąd czerpiesz inspiracje?
Większość przychodzi z wewnątrz, ponieważ kiedy piszę muzykę, chcę opowiadać moje historie. A jeśli chodzi o samą muzykę, prawdopodobnie przekładam na nią wszystko to, czym nasiąkłem, czego słuchałem od lat 80., przez The Cure, Metallicę, Nine Inch Nails, ale może nawet znajdą się tam Michael Jackson czy Massive Attack. Oczywiście nie chodzi o ich kopiowanie, ale jako gitarzysta szukam interesujących tropów i rozwiązań, by znaleźć jak najbardziej oryginalne brzmienie. Inspiracją jest dla nas nawet sam sprzęt. Używamy teraz z Nielsem oldschoolowych rzeczy, od instrumentów, przez wzmacniacze, po efekty. Głównie z lat 60., także tych, których używał nasz ojciec. Nasza muzyka to swoista podróż w czasie, przeszłość, która brzmi w teraźniejszości.
Mówisz, że wolisz komponować, niż grać na żywo, ale porozmawiajmy też o koncertach. Zdarza ci się po tych wszystkich latach trema przed występem?
Nie zdarza mi się to, raczej towarzyszy mi podekscytowanie. jeśli czuję jakiś niepokój, to zazwyczaj jeszcze przed startem trasy. I głównie wynika z tego, że zależy mi na tym, żebyśmy byli perfekcyjnie przygotowani. A to wiąże się z niekończącymi się próbami. Chcę być przygotowany na wszelkie możliwe scenariusze. Na scenie musisz reagować na wszystko, przede wszystkim na problemy techniczne, i to błyskawicznie. Pracuję nad refleksem, by nic nie było mnie w stanie rozproszyć. I mam już opanowane triki, by wybrnąć z opałów.
Na scenie chcę dać możliwie najbardziej zbliżony do perfekcji koncert. I to myślenie jest kluczem do sukcesu. Gdybym ciągle myślał, że coś się wydarzy albo coś nam się nie uda, na pewno zżerałyby mnie nerwy, a wtedy o wtopę nietrudno. Chociaż pomyłki, które i tak się zdarzają, to czasami najlepsze momenty koncertu. Z dumą mogę stwierdzić, że w God Is An Astronaut zawsze gramy do końca, nie zdarzyło nam się przerwać koncertu. Bo nawet, jeśli coś się wydarza, dbamy o to, by publika wiedziała, że wiemy co robimy i jest w dobrych rękach.
Polecamy na eBilet.pl
Pozostańmy przy tych pomyłkach, zdarzyły wam się wpadki, które pamiętasz do dzisiaj?
Jasne! Sporo utkwiło mi w głowie, chociaż z perspektywy czasu to raczej zabawne zdarzenia. Na przykład kiedyś zacząłem na koncercie “All Is Violent, All Is Bright” i źle przyłożyłem kapodaster, w efekcie czego wyszła mi zupełnie inna melodia. Wszyscy patrzyli na mnie jak na wariata, więc wybrnąłem: “och, to taka alternatywna wersja, a teraz zagramy wam oryginalną!”. Dowcip zawsze cię wybroni. Poza tym, przyznanie do błędu to nie ujma. A innym razem kiedyś zawiódł mój wzmacniacz, stracił praktycznie połowę mocy i w efekcie moja gitara brzmiała jak traktor. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, publika też. Byłem ciekaw, jak daleko na tym ujedziemy.
Więc widzisz, czasem warto dać się ponieść chwili. Ale czasem ta chwila wymyka się spod kontroli. Jak kiedyś w Serbii, gdy ktoś wtargnął na scenę i chciał uderzyć jednego z nas. Przekonaliśmy się, że barierki oddzielające wykonawców od widowni to nie taki głupi pomysł. Ale cóż, to kolejna nauka. W trasie musisz być naprawdę elastycznym i być gotowym na wszystko.
Jesteś wymagającym wykonawcą? Oczekujesz szczególnego skupienia od fanów?
Nie, zdecydowanie nie. Nie przeszkadza mi to, w jaki sposób zachowuje się publika. Nawet, gdy trzyma się na dystans i tylko słucha kolejnych piosenek. Sam nie jestem słuchaczem, który wygłupiałby się pod sceną. Nas naszych koncertach zależy mi, by przenieść nas do tych miejsc i emocji, które towarzyszyły nam podczas tworzenia poszczególnych utworów. Zabieramy ze sobą fanów. Kiedy mi się to nie udaje, czuję się jak pozer.
Gdybym do tego miał na przykład zachęcać do klaskania i skakania przy “Fragile” to byłoby to więcej niż komiczne. Chcę, by ludzie naturalnie wczuwali się w nastrój. Cieszę się, gdy czerpią radość z koncertu, ale nie wymagam, by wariowali. Gdy zamykają oczy i po prostu się wsłuchują, czuję satysfakcję. Nastrój koncertu jest dla mnie bardzo ważny, często ważniejszy niż jego energia.
A co myślisz o nagrywaniu koncertów i telefonach wśród publiki?
Trwa dyskusja na ten temat. Wielkie zespoły, jak Tool, nie są w stanie znieść, że ktoś nagrywa ich koncert spod sceny. To zrozumiałe. W końcu chodzi o bycie tu i teraz i wspólne przeżywanie. Ale ja osobiście nie darłbym o to szat. Szczerze, nie przeszkadza mi to, dopóki nagrywający nie przeszkadza nam ani ludziom wokół w odbiorze koncertu. Ja sam, jako słuchacz, wolę używać uszu i oczu, a nie telefonu. Ale to całe nagrywanie ma i dobre strony. Gdy ktoś wrzuca fragmenty koncertu na YouTube albo Instagrama i oznacza nas to znaczy, że mu się podobało i w jakiś sposób przyczynia się do szerzenia o nas wieści. W taki sposób mamy szansę na dotarcie do szerszej publiczności. Wolę patrzeć na to w ten sposób.
Pozostańmy jeszcze przy koncertach. Masz jakiś “koncert życia”, na którym byłeś?
Tak, znajdą się ze dwa. Mój ojciec był wielkim fanem AC/DC. Widzieliśmy ich razem w 1991 roku w Dublinie. Do dziś się dziwię, jak głośny to był koncert. Brzmienie gitar było nieprawdopodobne. Wciąż pamiętam ogromne uśmiechy na twarzach taty i Nielsa. Bez dwóch zdań, to jeden z najbardziej magicznych koncertów, na jakich byłem.
Drugi odbył się prawdopodobnie w 2009 r., tu nas, w Irlandii, na Oxygen Festival. Grali Nine Inch Nails, a przed nimi Jane’s Addiction. Byli świetni, ale NIN to zupełnie inny poziom. Masterklasa brzmienia. Oddanie muzyce, jakie przejawiało NIN jest mi bardzo bliskie. Gdybyś wtedy słyszała “Hurt”, uwierzyłabyś w każde słowo. Wyjątkowo szczerze wykonanie. Niezwykłe show.
No i dorzucę jeszcze, że ogromną przyjemnością było obserwowanie The Cure, z którymi graliśmy w Rumunii. Byli absolutnie niezwykli. Nie podejrzewałem, że Robert Smith jest w stanie nadal tak nieprawdopodobnie śpiewać. Przez półtorej godziny śpiewał tak, jakby nadal miał 20 lat. Niesamowite.
Wspominasz o festiwalach – co wolisz jako wykonawca – koncerty klubowe czy festiwalowe?
To dwa zupełnie różne doświadczenia. Jeśli chcesz pójść łatwiejszą ścieżką, bardziej komfortową, wybierasz koncert klubowy. Masz czas na przygotowanie, na soundcheck, na sprawdzenie klubu. No a poza tym przed sobą masz publiczność, która zna twoją twórczość i przychodzi wyłącznie dla ciebie. To bezpieczne otoczenie.
Co do festiwali, jest to zupełnie inna bajka. Granie na nich wiąże się z pewną dozą ekscytacji i niepewności, bo kompletnie nie wiesz, co się wydarzy. Nie masz czasu na żadne przygotowania. Ponadto publiczność prawdopodobnie widzi cię pierwszy raz w życiu i niekoniecznie to ty ją przyciągasz. No, chyba że jesteś headlinerem. Ostatecznie wpadasz tylko na backstage, masz moment na podpięcie i jedynie chwilę, by przekonać do siebie ludzi. To wyzwanie, bo jeśli wypadniesz dobrze, masz szansę na zdobycie naprawdę dużej fanbazy. Tak się zdarzyło na Oxygen, gdzie zaledwie w jedną noc zdobyliśmy naprawdę sporą rzeszę fanów.
Poza tym, na imprezach takich jak Brutal Assault czy Sziget, na których chętnie gramy, występujemy przed tak dużą widownią, jakiej nie jesteśmy w stanie zgromadzić osobno. To uwalniające. Na festiwalach dajemy z siebie wszystko i jesteśmy ciekawi reakcji ludzi, którzy nas kompletnie nie znają. Wywodzimy się przecież z undergroundu, więc za punkt honoru stawiamy sobie, by zawsze zaskakiwać. Dawać szansę, by publiczność złapała nasz vibe, posmakowała nas. To niełatwe, ale za to jakie satysfakcjonujące!
Niedługo wrócicie z koncertami do Polski. Tutaj także macie oddanych fanów. Jestem ciekawa, czy wy macie jakieś konkretne skojarzenia albo wspomnienia związane z Polską?
Och, tak! Pamiętam nasz pierwszą trasę w Polsce. Gdzieś w 2006, albo 2007 roku, graliśmy z Caspian i Tides From Nebula. To był fantastyczny czas i cudowna, responsywna publika. Zdaje się, że chyba w Poznaniu ktoś rzucił nam bieliznę na scenę. Poczułem się, jakbym grał w boysbandzie! Serio, wywodzimy się z podziemia i czegoś takiego nie widzieliśmy.
Pamiętam też, że innym razem Lloyd ledwo zagrał jeden z koncertów. No cóż, trochę za mocno zabalowaliśmy dzień wcześniej. On nie był gotowy, żeby wyjść na scenę. I najśmieszniejsze jest to, że po koncercie ktoś w recenzji napisał, że najlepszym muzykiem na scenie był bębniarz. Do dzisiaj nie wiemy, jak on to zrobił. Ale to jest cały Lloyd. Należy do wąskiego grona muzyków, którzy są tak dobrzy, że nie potrzebują żadnych prób. No i w zasadzie to nasza siła – pokazujemy jacy jesteśmy w pełnej krasie na żywo.
Uwielbiam grać w Polsce. Macie nie tylko mądrą, inteligentną publiczność, ale też scenę na wysokim poziomie. Macie mnóstwo świetnych, moim zdaniem niedocenianych zespołów. Dlatego też, za każdym razem, kiedy pojawiamy się u was, musimy się wykazać.
To czego możemy się spodziewać po nadchodzących koncertach?
Zagramy nie tylko nowy materiał. Ale i nie “greatest hits”, bo nie chcę, żebyśmy się stali cover bandem God Is An Astronaut. Zagramy wystarczająco starej i nowej muzyki, by docenić naszą historię i zachować zdrowy balans. Myślę, ze ludzie będą zaskoczeni, słysząc nowy materiał na żywo. Na przykład gdy zestawimy “Suicide by Star” z “Embers”. To będzie intensywne doznanie. Nie gramy często w Polsce, ale nie mogę się już doczekać kolejnej wizyty, bo jesteśmy naprawdę w świetnej formie. I nie mogę się doczekać, aż się przekonacie, co God Is An Astronaut ma do zaoferowania w tym roku!
God Is An Astronaut niebawem znów odwiedzą Polskę. Zagrają trzy koncerty: 6 sierpnia w Lublinie, w sali koncertowej im. Budki Suflera, 7 sierpnia we Wrocławiu w centrum koncertowym A2 i 9 sierpnia w Krakowie w klubie Kwadrat.
Poprzedni artykuł
Następny artykuł