Kategorie
eBilet
Fot. Archiwum prywatne Sidneya Polaka

Muzyka

Sidney Polak: Na koncert przyszły trzy osoby

Jarosław "Sidney" Polak to prawdziwy człowiek orkiestra. Perkusista zespołu T.Love, multiinstrumentalista, producent płyt rapowych i przede wszystkim solowy wokalista. Do tego sportowiec amator i początkujący pisarz. Jak udaje mu się łączyć te wszystkie role i od czego zaczęła się jego wieloletnia przygoda z muzyką? Z okazji 20-lecia utworu "Otwieram wino" spotkaliśmy się z artystą i namówiliśmy go na wspomnienia.

Artykuł może zawierać autopromocję eBilet.pl

Jan Drobisz: W tym roku mija dwadzieścia lat od nagrania utworu “Otwieram wino”, a co za tym idzie Twojej pierwszej solowej płyty “Sidney Polak”. Dlaczego, nagle, po wielu latach wzięty bębniarz jednego z najpopularniejszych rockowych zespołów w Polsce, postanowił zostać wokalistą i frontmanem swojego bandu? 

Sidney Polak: Tak, dokładnie dwadzieścia lat. Prawdę mówiąc to wyszło dosyć prosto. 

To znaczy? 

Wiązało się to z moim naturalnym rozwojem jako muzyka. Na początku nauczyłem się grać na perkusji i udało mi się dostać do T. Love w 1990 r., później w trakcie pracy w zespole i w pobocznych bandach, w których dalej grałem, spostrzegłem, że same bębny to za mało. Jest to instrument bardzo fajny, ale nie da się na nim komponować. Nie da się wymyślać swoich utworów. Kupiłem więc gitarę elektryczną, na której zacząłem uczyć się, zresztą od kolegi z zespołu – Maćka Majchrzaka.

On mi sprzedał używaną gitarę, na której zacząłem uczyć się podstawowych chwytów, i w zasadzie w podobnym czasie, kupiłem swój pierwszy komputer z programem muzycznym. Nauka programu muzycznego, możliwość obróbki i robienia loopów, ale też samplowania czy przerabiania wszelkich materiałów dźwiękowych, spowodowała, że dostałem w swoje ręce instrumentarium, które pozwalało mi samodzielnie tworzyć muzykę. I na początku to było związane z tym, że przedstawiałem swoje pomysły w T. Love. Ale później, naturalną koleją rzeczy, zacząłem się zastanawiać, czy by nie ruszyć z pokazywaniem tych kompozycji ze swoim głosem. W okolicach 2000 r. odważyłem się. Zacząłem sobie podśpiewywać do mikrofonu.

Produkcja muzyczna, bębny, gitara – to wszystko jest dla mnie jasne. Ale co się stało, że zacząłeś śpiewać, rapować? To przecież inna bajka.

Stwierdziłem, że mam na to dużo pomysłów i zwyczajnie warto spróbować. Im bardziej stawałem się muzykalny, im dłużej pracowałem w profesjonalnym zespole i byłem przy tym, jak cały zespół tworzył piosenki, tym bardziej byłem przekonany, że dam radę. Zresztą nie mówię tylko o T. Love, ale też o innych zespołach, w których grałem. Ten cały proces tworzenia przestawał być dla mnie czarną magią, a zaczynał być czymś do ogarnięcia. W zasadzie to się długo nie przekonywałem do tego, żeby zacząć tworzyć swoje rzeczy, swoje teksty, tylko po prostu się odważyłem. I w momencie, kiedy pierwszy raz się nagrałem… Pamiętam to.  Jeszcze nie miałem komputera. Pamiętam, że pracowałem wtedy na bardzo prostym, czterośladowym magnetofonie kasetowym, który zresztą pożyczałem. W ten sposób próbowałem robić pierwsze piosenki do T. Love. No to wtedy, do tych różnych pomysłów, które nagrywałem, coś tam śpiewałem, jakoś zupełnie po norwesku i wtedy spostrzegłem, że ma to potencjał.

Fot. Archiwum prywatne Sidneya Polaka

Że czas nagrać płytę?

Stwierdziłem, że nie wstydzę się jednak swojego głosu, że w zasadzie nawet mam głos, który charakterystycznie brzmi. I to jest zaleta, nawet mimo początkowego braku warsztatu. Uważam, że każdy, kto ma trochę słuchu, może nauczyć się śpiewać, bo jest to czysto techniczna rzecz. Natomiast dużo poważniejszym pytaniem jest to, o czym śpiewać, niż jak śpiewać. Ludzi, którzy potrafią technicznie śpiewać, jest naprawdę sporo, ale większość z nich ma problemy z tekstami, z przekazem. Nie wiedzą za bardzo o czym śpiewać, nie wiedzą po co śpiewać. Ja najpierw zacząłem pisać teksty. Zacząłem wymyślać, o czym ma być ten mój solowy projekt, dlaczego chcę go stworzyć i czemu będzie brzmiał tak, jak ma brzmieć. To było związane też z moją fascynacją muzyką reggae, dancehallem, hip-hopem, a do tego jeszcze folkiem iberyjskim. 

“Byłem pod dużym wrażeniem pierwszej płyty Manu Chao, a także polskiego hip-hopu, który mnie bardzo inspirował i pokazywał, że to coś naprawdę niezwykłego.”

Co z polskiego hip-hopu siadło Ci w tamtych czasach najbardziej?

Pierwsza Molesta bardzo mnie zainspirowała. Kaliber 44 mnie inspirował, inspirowała mnie “Kinematografia” Paktofoniki. Bardzo mi się też podobał debiut Pezeta.

“Muzyka klasyczna” czy wcześniejsze rzeczy jako Płomień 81?

“Muzyka klasyczna”. I ogólnie ten cały trend, który wtedy był taki świeży. Pamiętam dobrze pierwsze walnięcie hip-hopu, który stał się nową muzyką buntu. Tak, jak przeżywałem pod koniec lat 80. punk rocka i byłem uczestnikiem tej fali w popkulturze, to tak na przełomie lat 90. i dwutysięcznych, taką ewidentną falą był hip-hop. Chciałem poruszać się na połączeniu tych gatunków, czyli reggae, hip-hopu i muzyki folkowej. Takiej prostej muzyki folkowej, ale nie słowiańskiej, tylko ibero – amerykańskiej i tak sobie próbowałem. Natomiast nie zapominałem o mocniejszym, gitarowym brzmieniu. Pokłosiem takiej twórczości jest np. piosenka “Porno Pasterz”, która jest typowo piosenką rockową i nie weszła na pierwszą płytę, ale też jest z tego okresu.

Gdzie można na tego posłuchać? Pierwsze słyszę o tej piosence.

Jest dostępna na YouTube. Nawet dostała się do antologii pt. “Sto najbardziej obrazoburczych piosenek w polskiej muzyce”.

Ciekawe. To twój pierwszy solowy kawałek?

W zasadzie to nie jest mój stricte pierwszy solowy kawałek, ale jedna z pierwszych piosenek, które powstały przy okazji nagrywania pierwszej płyty. Z tym, że nie weszła, bo była rock and rollowa i obrazoburcza. I była taka bardzo…

Kontrowersyjna.

Na początku te moje piosenki były zupełnie inne, dużo ostrzejsze, bardziej agresywne. Na początku to w ogóle miałem się nazywać DJ. Alcoholique, ale stwierdziłem, że to jest jednak zła nazwa, dlatego, że ona mnie zaszufladkuje. Co prawda miałem taki pomysł, żeby wszystkie piosenki były gdzieś tam o alkoholu, ale nie w łopatologiczny sposób. Mimo że alkohol się przewija na pierwszej płycie bardzo mocno jest to po prostu album o mnie z tamtych czasów i o moich przygodach czy przemyśleniach. 

Alkohol to spaja ale nie jest tematem samym w sobie. Przecież na balangach gdzie się pije nie gada się o alkoholu tylko o życiu i w tym sensie mój debiut jest o moim życiu. 

Kalkulowałeś coś? Czy miałeś na tyle dużo finansowego luzu, że robiłeś wszystko, co ci w duszy gra?

Miałem jedno założenie. Chciałem żeby ludzie do mojej muzyki się dobrze bawili. Nie chciałem robić rzeczy zupełnie nieprzystępnej. Wtedy pojmowałem tę płytę, jako rzecz zupełnie undergroundową. Nie myślałem o żadnych nagrodach ani sukcesie komercyjnym, o sprzedaży itd. Chciałem się rozwinąć, jako artysta, robić nowe rzeczy, wyjść z roli członka zespołu. Pokazać się z przodu.

A pamiętasz pierwsze reakcje kolegów z T. Love? Gdy przesłuchali pierwsze Twoje rzeczy? Raczej cię dopingowali i mówili “rób to dalej”, czy podśmiewali się i krytykowali?

Raczej mnie dopingowali. Moje pierwsze piosenki weszły na płytę, którą wtedy T. Love wydawał do filmu Juliusza Machulskiego pt. “Superprodukcja”. Finalnie nie znalazły się w samym filmie, ale w soundtracku do niego. I tam weszły “tekila.pl” oraz “Butelki”. Pierwszy numer bardziej nawiązuje do Manu Chao i jest oparty na faktach. A “Butelki” to bardziej uniwersalna piosenka, chociaż “tekila.pl” była w tym sensie ważna, że to był mój pierwszy taki poważny tekst i dotyczył przemian technologicznych (śmiech). Internet, który wtedy zaczął być dostępny dla wszystkich, zaczęły się kawiarenki, chaty…I w zasadzie mogę powiedzieć, że byłem jednym z pierwszych wykonawców w Polsce, którzy pisali w tamtym momencie o tej zmianie obyczajowości, która następowała przez to, że internet stał się tak ważnym elementem naszego życia.

Piosenka jest o podrywaniu dziewczyn przez internet.

Tam jest przytoczona prawdziwa historia. Miałem kolegę, z którym korzystaliśmy z internetu w sytuacjach męsko damskich i właśnie wchodziliśmy na różne chaty. Wtedy się wchodziło na jakieś dziwne czaty, wrzucało jakiś tam bajer i podrywało dziewczyny. To był czas, kiedy u mnie było bezkrólewie, u niego tak samo, więc po prostu byliśmy wolnymi chłopakami i szukaliśmy przygód. I to w tej piosence zostało przeze mnie zawarte. Poza tym ten tekst też naznaczył mój sposób pisania tekstów, czyli opowiadanie sytuacji w czasie rzeczywistym z dużym natężeniem szczegółu.

Storytelling, czyli bardzo popularna forma opowiadania historii w rapie.

Tak, ale to akurat nie jest rapowa piosenka. Natomiast na pewno jest to piosenka storytellingowa, która opowiada historię dwóch chłopaków, którzy wspólnie imprezują i szukają dziewczyn. Dzisiaj jest Tinder i inne aplikacje, ale dwadzieścia lat temu to wszystko działało nieco inaczej. Nie było zdjęć, ani innych udogodnień. Liczyła się dobra bajera. Przede wszystkim nie było też lokalizacji, więc mogłeś równie dobrze gadać z osobą z Grudziądza albo Lublina. 

Kiedyś wspominałeś, że utwór “Otwieram wino”, nie był wcale pierwszym typem na singiel. I nie było tak, że wiedzieliście, że to będzie absolutny hit, a dopiero po kilku ładnych miesiącach zaczął się boom.

Zdecydowaliśmy z wytwórnią Warner Music, że to nie będzie pierwszy singiel, do którego będziemy kręcić klip, jako że płyta wychodziła w okolicach maja czy czerwca, to postawiliśmy na numer “tekila.pl”. Udało się nagrać bardzo fajny klip z Tomkiem Nalewajkiem, był nowoczesny jak na tamte czasy, ale nie zrobił wielkiego zamieszania. “Otwieram wino” było brane pod uwagę, jako singiel, ale jako kolejny. Zrobiliśmy go z Darkiem Szaranowiczem z Grupy 13 i obraz był gotowy, gdy płyta była już dostępna w sklepach. Natomiast początkowy problem z płytą był taki, że sprzedawcy nie wiedzieli, gdzie to wkładać, obok czego postawić.  Czy dać to do rocka, do popu, hip-hopu, czy do jakiejś muzyki folkowej. Pojawił się problem, że ona jest międzygatunkowa.

Fot. PAP/Jacek Turczyk

Co stało się dalej?

Klip do piosenki “Otwieram wino” zaczął latać w telewizjach muzycznych, m.in. w MTV Polska i Viva. Piosenka zaczęła się rozchodzić, ale nie była jeszcze w żadnym wypadku hitem. Zauważyli ją DJ-e, zaczęła być grana w dyskotekach, nadmorskich kurortach… Ale to było wtedy postrzegane, jako piosenka młodzieżowa, ze względu też na udział Pezeta, który był już wtedy popularnym raperem.

Jak udało Ci się go namówić na ten numer? W tamtych czasach hip hop był mega ortodoksyjny i wszelkie takie współprace były raczej źle postrzegane. Pamiętam, że jak Tede nagrał piosenkę z Natalią Kukulską, wszyscy go skrytykowali. Pezet to jednak chłopak z Ursynowa. Może nie taka scena uliczna jak Molesta, trochę grzeczniej, ale wciąż jednak rap z blokowisk…

Doskonale to pamiętam. Pierwszy odezwałem się do Noona. Napisałem, że jestem pod wrażeniem płyty, którą wyprodukował z Pezetem, że jestem muzykiem T. Love, a aktualnie nagrywam płytę solową. To było jesienią 2003 r. – poprosiłem, żeby przesłuchał piosenkę, żeby ocenił jej beat. Przesłałem mu swoją zwrotkę i swój refren. Na początku w ogóle myślałem o tym, żeby tą drugą zwrotkę nagrać z kimś innym. Pomyślałem, że chciałbym mieć na płycie kogoś, kto będzie reprezentował moją stronę Warszawy i zwróciłem się do Sebastiana Imbierowicza a.k.a. DJ 600 Volt, którego znałem z tego, że pojawił się na dwóch albumach T. Love. Zadzwoniłem do niego i mówię: “Słuchaj, powiedz mi, kto by się nadawał. Czy znasz kogoś z Chomiczówki? Czy znasz jakichś raperów? No bo ja nie znam, bo już tam nie mieszkam i nie wiem, kto tam jest w tej chwili”. No i Sebastian mi powiedział, że nie zna nikogo z Chomiczówki, kto by rapował, ale zna kogoś z Łomianek i że to jest blisko (śmiech). No i dał mi telefon do Franka. Francesco do mnie przyjechał, próbował nagrać, ale coś tam nie wyszło. Miałem problem, bo jednocześnie nie miałem skończonej piosenki Chomiczówka, w której nie miałem środka i chciałem tam kogoś z końcówki, a z drugiej strony brakowało mi drugiej zwrotki do “Otwieram wino” . Finalnie po wysłaniu Noonowi tej piosenki, on powiedział, że to jest bardzo fajne i że bardzo mu się podoba muzyka i szczególnie brzmienie, że słychać, że to nagrałem na analogach. On bardzo lubił analogowe brzmienie klawiszy i słyszał tam Rolanda Juno 106, co było prawdą, bo specjalnie go pożyczałem od Smolika, żeby takim klimacie nagrać klawisze. Podał mi telefon do Pawła i już poleciało. Zadzwoniłem do Pezeta, poznałem się z nim, zaprosiłem go do studia i nagrał drugą zwrotkę do “Otwieram wino” oraz szesnastkę do piosenki “Radio Warszawa”. Przyjechał jednego dnia i od razu położył jedno i drugie o ile dobrze pamiętam.

Jak myślisz, na czym polega ewenement tego kawałka? W Polsce każdy zna tę piosenkę. 

Myślę, że to jest związane z tym, że po prostu coś przypadkiem czasami wychodzi. Na niektóre rzeczy po prostu nie mamy do końca wpływu. W tym sensie oczywiście, że ja robiąc tę piosenkę nie myślałem o tym, że ona stanie się takim popularnym utworem, ale z drugiej strony myślę, że miała dobry timing. Nie wiem, czy ona by zrobiła karierę dzisiaj. Każda piosenka, żeby stać się hitem, musi oprócz walorów muzycznych, tekstowych i tak dalej, mieć tzw. współczynnik X, którego nikt tak naprawdę nie potrafi określić. Mnie się wydaje, że jest w niej zawarta pewnego rodzaju nostalgia, która jest po prostu fajna. Jest pozytywna, nic nie jest udawane. Jest szczera, z muzyki bierze się taki fajny, pozytywny vibe i to zostało spotęgowane tekstem, który jest dość uniwersalny, bo każdy chciałby zatrzymać zajebiste chwile na całe życie, ale jest to niemożliwe. Ta nostalgia uniwersalna. I w tym sensie ta piosenka trafiła. Trafiła w gusta ludzi. Każdy chce się czuć szczęśliwy to po pierwsze ale też wie że czas mija i wszystko się zmienia.

Fot. Archiwum prywatne Sidneya Polaka

Pamiętam taką sytuację, kiedy rozmawiałem z redaktorem naczelnym pewnego dużego serwisu muzycznego, kibolem Lechii, gościem z Gdańska, który powiedział mi, że Chomiczówka jest piosenką jego młodości. Mimo że człowiek z drugiego końca Polski, ale powiedział, że zawarłeś w tej piosence wszystko to, co dla młodych ludzi wtedy było ważne, czyli pierwsza miłość, zabawy, pierwsze pasje, porażki. I faktycznie ona chyba dużo mocniej przemówiła do fanów niż “Otwieram wino”, która jest piosenką, jednak lekką.

Na pewno ludzie w moim wieku i trochę młodsi ode mnie mają wielki sentyment do tego kawałka. Opisałem historię z lat 80., wszystkie rzeczy, które są opisane w piosence, to są historie, które przeżyłem jako dzieciak. To są lata osiemdziesiąte, więc to są lata, kiedy Polska była jeszcze socjalistyczna i wszystkie podwórka i te wszystkie przeżycia tak naprawdę były takie same w każdym miejscu w Polsce, na każdym blokowisku. Dlatego niedziwne jest to, że te historie są uniwersalne. Oczywiście są tam elementy oryginalne, bo ja nie sądzę, żeby nad każdym osiedlem latały szybowce. A na Chomiczówce obok było lotnisko. No ale takie historie jak pierwszy butapren, który wąchali starsi koledzy, czy jakieś marzenia typu motorynka czy zegarek elektroniczny albo zagraniczne ciuchy to były uniwersalne rzeczy dla mojego pokolenia. 

Samobójczy skok młodej pary.

To była prawdziwa historia, zresztą opisana wielokrotnie w prasie. W naszej szkole zdarzył się taki przykry przypadek, że była para – chłopiec, chłopak starszy w pierwszej liceum, dziewczyna z ósmej klasy. Rodzice nie akceptowali tego związku. I oni podczas takiej rozmowy, która miała być taką końcową rozmową, dali im warunek, że ona ma usunąć ciążę, bo ona była w ciąży jeszcze na dodatek. Mieli przestać się spotykać, więc jak im to rodzice zakomunikowali, to oni się wymknęli z tego mieszkania i uciekli na dach bloku. I z tego dachu się rzucili. Straszna historia.

Jeżeli jesteśmy przy “Chomiczówce” – wiem, że zostałeś mianowany honorowym obywatelem czy ambasadorem Bielan. Pamiętam też inicjatywę, że oprowadzałeś chętnych po Chomiczówce. Pokazywałeś im właśnie miejsca z piosenki? 

Nie żebym był przewodnikiem miejskim. To absolutnie mnie nie kręci. Żeby to robić trzeba być specjalistą, którym nie jestem. Natomiast bardzo miło wspominam to, że zostałem wyróżniony przez burmistrza Bielan Grzegorza Pietruczuka. Zresztą życzę mu wszystkiego najlepszego w kampanii bo jest pracowity i naprawdę zmienia dzielnicę.  Przyszło dużo ludzi, były ciekawe pytania, wspólne zdjęcia. Była też profesjonalna pani przewodnik która opowiadała o historii rodziny Chomiczów którzy mieli te tereny przed wojną. Właśnie szukam, szukam zdjęć z tego spaceru… 

Oby więcej takich inicjatyw, ale odejdźmy od spacerów, a wróćmy do koncertów.  Sukces “Otwieram wino” i “Chomiczówki” przełożył się na liczne koncerty w całej Polsce. Jak wspominasz pierwsze występy w nowej roli? Zacznijmy od premierowego koncertu z płytą “Sidney Polak”. Gdzie się odbył, Ile ludzi przyszło i jaki był ten pierwszy odbiór live?

Oficjalnie premierowy koncert odbył się w “Punkcie” na Koszykowej. To było wtedy kultowe miejsce, gdzie grali cykliczne koncerty m.in. Zjednoczenie Sound System, DJ 600 V, Vienio & Pele, Mor W.A. i wielu innych. Ale tak naprawdę pierwszy koncert był dzień wcześniej. Zrobiliśmy sobie “rozbiegówkę” w Kluczborku. Zagraliśmy w rodzinnym mieście ówczesnego gitarzysty Siwego. Nie było tłumów, ale mogliśmy się rozgrzać i był bardzo fajny klimat. Dzień później zagraliśmy w Punkcie już taki pierwszy oficjalny koncert z pełnym repertuarem.

 Ludzie przyszli?

Dużo ludzi przyszło, klub był wypełniony po brzegi. Pamiętam, że to mnie bardzo tremowało i miałem mega nerwy, ale wszystko się udało. Niedługo potem zagraliśmy jeszcze jeden koncert w Warszawie, w takim fajnym klubie Jezioro Łabędzie przy Placu Teatralnym. Tam było 350 miejsc i był kompletny full. Sprzedały się wszystkie bilety. Plus jeszcze kupa ludzi odbiła się od bramki, a to faktycznie duży sukces. A potem trasa koncertowa po Polsce. Jedna, druga, trzecia… 

Największy koncert Sidneya?

W moim przypadku to były Juwenalia Politechniki Warszawskiej. Było tam na pewno kilkanaście tysięcy ludzi. No i oczywiście występ na małej scenie podczas Poland Rocku w 2019 roku. Bo tam było spokojnie ze 120 tysięcy osób. Tych ludzi był ogrom i wzruszające przyjęcie. Odśpiewane sto lat jak zawsze… Była taka atmosfera, że po prostu rwało dupę. Zawsze graliśmy też dużo różnych juwenaliów, dni miast itd. Tych koncertów było naprawdę dużo. Nie pamiętam ich wszystkich. Piękne czasy.

A co, jeżeli chodzi o najmniejszy. Pamiętasz? 

“Najmniej przyszły trzy osoby. To był klub Ucho w Gdyni na samym początku. I to była trasa, która była zrobiona przez naszego managera jeszcze przed wyjściem płyty. Koncert się kompletnie nie sprzedał, nie było też żadnej reklamy. Nikt nie wiedział o tym, że gramy i co gramy. Ale pamiętam, że zagraliśmy…”

Bardzo fajne były koncerty zagraniczne. Byliśmy w Stanach, Niemczech, w Anglii i Irlandii kilka razy. Ale chyba najfajniejszym takimi występami, takimi zupełnie odjazdowymi, były koncerty w Australii w 2019 roku, gdzie pojechałem bez zespołu. Grałem koncerty ze swoją żoną jako DJ-em, Paulina się wspaniale sprawdziła na tych koncertach bo ma super ucho i umie puszczać muzę.

Jak to było z tą Australią?

Chcieliśmy zwiedzić ten kraj i spotkaliśmy na jakiejś imprezie po koncercie dziewczynę, która powiedziała, że właśnie przyjechała do Polski, ale na co dzień pracuje w klubie polonijnym w Sydney i że tam jest bardzo dużo Polaków i nie ma problemu, żeby zagrać tam koncert. Na pewno ludzie przyjdą. Skontaktowałem się z trzema klubami polonijnymi w Sydney, w Melbourne i w Perth i zaproponowałem koncerty. Ucieszyli się bo rzadko ktoś tam przyjeżdża. Zagraliśmy te koncerty. Całkiem sporo ludzi przyszło, było super.

Wracając do jubileuszu. Bo 20-lecie to naprawdę duża rzecz. Czy planujesz coś specjalnego z tej okazji? Czy chcesz zrobić jakiś szczególny prezent swoim fanom, żeby też wrócili do tego utworu?

Chcę wydać płytę, która będzie zawierała zupełnie nowe premierowe piosenki. Ale suplementem do niej będą nowe remixy “Otwieram wino” z nowymi gośćmi. W tej chwili nie chcę zdradzać jeszcze, kto będzie w tym głównym remiksie. Na pewno jeden remix będzie zrobiony przez Magierę, który zaangażował się też w kilka innych beatów związanych z nową płytą i zrobił już bardzo fajny remix “Otwieram wino”. Na pewno w roku 2024 wyjdzie płyta, która będzie upamiętniać jubileusz dwudziestolecia debiutu.

Co możesz powiedzieć o nowym albumie? Czego mogą spodziewać się fani?

Będą piosenki folkowe. Będzie reggae, będzie nowoczesny hip-hop, taki wręcz trap. Nowa odsłona. Mniej więcej trzy bity będą takie. Oprócz tego będzie troszeczkę rocka. W zasadzie to samo, co zawsze u mnie. Będzie eklektyczna jak zawsze. Nie będzie to płyta jednego rodzaju. Wielowątkowość połączona wnikliwymi tekstami.

Rozmawiamy dużo o twojej solowej twórczości, ale już chyba od 34 lat jesteś pełnoprawnym członkiem zespołu T. Love i to nieprzerwanie. Chciałem zapytać o te pierwsze lata, bo z tego co pamiętam, kiedy dołączyłeś do zespołu,miałeś 18 lat, czyli byłeś po prostu dzieciakiem. 

Doszedłem do zespołu w czerwcu 1990 r. – kończyłem wtedy trzecią klasę liceum, więc całą klasę maturalną już grałem w zespole. Na klasę maturalną nałożył się sukces płyty “Pocisk miłości”, na której była m.in.  “Warszawa”. 

Wygrałeś casting czy dostałeś się po znajomości?

Panowie mieli do wyboru wielu perkusistów. A mnie poznał Janek Benedek w ten sposób, że ja ze swoim zespołem licealnym, graliśmy próbę u niego w piwnicy. I Janek, jak później szukał perkusisty, to zapamiętał mnie i razem z Muńkiem wpadli na koncert do Hybryd, na którym grałem z zespołem Cytadela. Graliśmy wtedy piosenki Bauhausu. Zobaczyli jak gram, a mimo że grałem dopiero 2 lata to dość dobrze mi to wychodziło. Ćwiczyłem jak szalony, zrywałem się ze szkoły i ćwiczyłem. Krew mi leciała z paluchów (śmiech). Podeszli do mnie po tym koncercie i mówią “czy chcę?” No pewnie, że chcę kur…, zajebiście!

“I tak się dostałem do T.Love.  Zacząłem przyglądać się, jak wygląda praca w profesjonalnym zespole. Jak to się dzieje, że zespół istnieje, koncertuje i nagrywa płyty. Jak wygląda proces produkcji muzyki. Jak to się dokładnie robi, że pomysł muzyczny przekształca się w repertuar dzięki któremu zespół gra później swoje koncerty.”

Zatrzymajmy się przy tych koncertach, zwłaszcza pierwszych. Nie mów mi, że nie zrobiło to na tobie wrażenia. Pojechałeś na drugi koniec Polski i wszyscy krzyczeli T. Love spod sceny i nagle wszystkie fanki chciały robić sobie zdjęcia. 

W pewnym momencie na pewno tak było. Lubiłem zespół T. Love, jeszcze zanim zacząłem w nim grać. Dlatego, że słuchałem bardziej Rozgłośni Harcerskiej niż Trójki, dlatego że rozgłośnia harcerska puszczała taką muzykę, która mnie interesowała. Puszczała muzykę młodych polskich zespołów. Trochę jak teraz Radio Kampus. Zespół T. Love jeszcze wtedy nie był takim zespołem popowym. W momencie, kiedy doszedłem do zespołu, Muniek pozbył się końcówki Alternative. Wtedy to się już nazywało T. Love z Jankiem Benedkiem. Natomiast dopiero piosenka “Warszawa” spowodowała ten boom. I później piosenka “King” za rok czy za półtora. Ale cały czas to był jednak zespół postrzegany jako zespół alternatywny. Dopiero rok 1998, kiedy udało nam się wylansować piosenkę “Chłopaki nie płaczą”, dopiero to spowodowało takie bardzo mocne wejście w mainstream i wejście do powszechnej świadomości. Teledysk do “Chłopaki nie płaczą” chodził w TVP1, TVP2  kilka razy dziennie. Widziałem ten teledysk przed głównym wydaniem Dziennika Telewizyjnego o 19.30! Były takie momenty, że jeśli nie mieli zakontraktowanej reklamy, to  puszczali teledyski polskich zespołów. Zupełnie to nikogo nie dziwiło. Wtedy zmieniła się rzeczywistość zespołu T. Love. Nagrody, gale, telewizja, radio. Bardzo dużo tego było. 

Po tym utworze nie przykleili wam łatki, że jednak jesteście “komercha”?

Nie. Ale były pewne śmieszne sytuacje… w pewnym momencie przychodziły na nasze koncerty dzieci, bo myślały, że jesteśmy boysbandem. No tak… bo to był taki plastikowy klip, w którym wyglądaliśmy cukierkowo, więc ktoś mógł tego nie załapać.

40 lat w jednym zespole to jest naprawdę bardzo, bardzo dużo. Sam wiem, że jak pracuję z kimś po pięć, dziesięć lat w jednej redakcji, mam go totalnie dosyć. Czy wciąż się lubicie i macie wspólny vibe? I czy macie jakiś przepis na to, żeby się dobrze dogadywać, żeby nie kłócić się i wciąż robić nowe rzeczy, a przed wszystkim czerpać z tego przyjemność?

Żeby się nie kłócić, to w ogóle nie mamy takiego vibe’u, bo po prostu cały czas się kłócimy (śmiech). Oczywiście występuje coś takiego jak syndrom łodzi podwodnej. Jak się znasz z ludźmi tyle lat, no to wiadomo, że jak np. nie ma koncertów, to się nie widujemy ze sobą i nie chodzimy ze sobą do kina. Natomiast tych koncertów i tych wyjazdów, i tego jest tak dużo, że nie można powiedzieć, że nie spędzamy ze sobą czasu, bo ten cały czas w pracy jest tak intensywny, że w zasadzie nie da się nie wiedzieć, co u kogoś słychać, czy wszystko OK etc. Dla mnie T. Love ma przede wszystkim wymiar nieustannej inspiracji, bo mogę po prostu rozmawiać nieustannie z chłopakami, którzy się zajmują tą samą profesją i możemy cały czas się wymieniać swoimi spostrzeżeniami, czyli tym, co czego ktoś posłuchał, czego się nowego dowiedział i tak dalej.

Wciąż, po czterdziestu latach, czerpiecie od siebie inspiracje? 

Tak. W tym sensie to bardzo fajne.

Jesteś osobą, która stara się łagodzić konflikty?

Zawsze staram się łagodzić spory i godzić wszystkich. W różnych kwestiach się spieramy, począwszy od oceny życiowych sytuacji, przez politykę, światopogląd etc. Ale wydaje mi się, że przede wszystkim cenimy się nawzajem jako muzycy. To nas spaja, wspólny cel na jednoczy.

Czyli przede wszystkim muzyka, a na drugim miejscu relacje koleżeńskie?

Jesteśmy bardzo starym zespołem, więc tak to wygląda. Wytrzymujemy ze sobą już cholernie długo (śmiech). Ja jestem cały czas chłopaków ciekawy. Dużo gadamy o tym, co dzieje się na świecie. Jesteśmy ciekawi tego, co kto nagrał nowego.

Robicie nową płytę. Czy możesz powiedzieć dwa słowa o niej? Kto ją produkuje? W jakim będzie klimacie? Czy to będzie raczej follow up do płyty “Hau, hau” czy coś kompletnie innego? Kiedy można się spodziewać nowych rzeczy od T. Love?

Chcemy ją zrobić do końca 2024 r. Robimy ją w bardziej demokratyczny sposób. Tym razem będą piosenki nie tylko Janka, ale też wszystkich członków zespołu. Każdy z nas daje swoje kompozycje, Muniek wybiera najlepsze i pisze teksty.

“Na pewno nie będzie to miła, wesoła płyta, bo czasy są takie, że to, co się dzieje w ogóle wokół nas, wpływa na nastrój. Nie ma teraz melodii do tego, żeby się bawić i cieszyć. To będzie płyta, która będzie opisywała skomplikowaną sytuację w Polsce, ale też międzynarodową. Na pewno będzie można w niej odczytać echa wojny, która trwa i która zbudza nasz coraz większy niepokój.”

Z drugiej strony na pewno będzie uwidoczniona ta wojna polsko-polska, która jest coraz ostrzejsza. Mamy do czynienia z coraz większą polaryzacją społeczną, która jest moim zdaniem podsycana przez korporacje medialne, polityków i media społecznościowe. Ale płyta “Hau hau” też nie była miła i kolorowa, bo była robiona w czasie pandemii. Kiedy to się zaczęło, wszystkim się wydawało, że to będzie chwila i że to jest najgorsze, co może nas spotkać. A chwilę później Rosja zaatakowała Ukrainę.

Przed wami dwa wielkie koncerty. Jeden na warszawskim Torwarze, drugi w katowickim Spodku. Przygotowaliście coś specjalnego na tę okazję, żeby zaskoczyć fanów? Żeby ich też nagrodzić za to, że już czterdzieści lat są z wami? 

Na obu koncertach pojawią się zaprzyjaźnieni z nami goście. Nie o wszystkim mogę mówić, ale na pewno w Warszawie wystąpią z nami Beata Kozidrak oraz Igo. Na pewno będzie dużo niespodzianek i zdecydowanie warto na oba koncerty przyjść. To bardzo duże sceny i duża publika, więc myślę, że czekają nas wszystkich niezapomniane przeżycia. 

Na koniec chciałem Cię zapytać o przesłanie dla młodych twórców. Co powiesz ludziom, którzy dopiero zaczynają przygodę z muzyką, którzy dopiero zaczynają grać, nagrywać swoje pierwsze rzeczy? Masz złotą radę, co zrobić, żeby nie stracili swojej tożsamości? 

W życiu trzeba mieć pomysł na siebie, który spowoduje, że twoja twórczość jest oryginalna. Trzeba się czymś odróżniać od reszty. Pierwszym takim etapem twórczości zawsze jest naśladownictwo, ale drugim jest właśnie coś takiego, że jeśli ktoś taki jest już, to to znaczy, że właśnie my nie powinniśmy być do niego podobni. Nie ma sensu kopiowanie czegoś, co już jest. I tak nie będziemy lepsi. Nie kalkulować i robić coś prosto z serca. A czy to się przebije to to już zależy od wielu czynników. Nie tylko talentu, nie tylko od super songów, ale też od timingu, zbiegu okoliczności, łutu szczęścia i tak dalej. Sam wiem dobrze, że to nie jest taka prosta sprawa. 

Dziękuję za rozmowę.