Grand Theft Auto VI to najbardziej wyczekiwana gra wszech czasów. Po ponad dekadzie od GTA V, w końcu poznaliśmy datę premiery, która okazała się odleglejsza, niż pierwotnie zapowiadano. To jednak prawdopodobnie najlepsza wiadomość, którą Rockstar Games i Take-Two Interactive mogły przekazać graczom.

Co za hałas, co za szum! Jeśli oglądać Eurowizję, to nie indywidualnie
Od dawna finał Eurowizji nie był tak emocjonujący. Zwłaszcza, gdy można go było przeżyć kolektywnie. Zaczęło się od wspólnego nucenia "no stresso, no stresso, no need to be depresso”, a potem… trudno było usiedzieć w fotelach. W kinie Altantic było gorąco. Co tam się działo!
18.05.2025
Urszula Korąkiewicz
Artykuł może zawierać autopromocję eBilet.pl
Eurowizja dobiega już siedemdziesiątki, ale zamiast odejść w smugę cienia, czy mówiąc brutalniej – do lamusa, z każdym rokiem wzbudza coraz większe emocje. I jeszcze większą dyskusję. Nie tylko o tym, kto wystąpił w barwach którego kraju, jak wypadł na scenie, czy w końcu jaką miał piosenkę. Sama Eurowizja od dawna nie jest tylko konkursem piosenki. To konkurs na najlepsze show, na najbardziej chwytliwy kawałek, na największą charyzmę, na najlepsze umiejętności marketingowe w zaskarbianiu sympatii słuchaczy – głównie w social mediach, ostatecznie to także konkurs piękności (wokalnych również).
Aby w końcu odnieść sukces mieliśmy niemal wszystko – piękną, charyzmatyczną wokalistkę o nieprzeciętnym głosie, widowiskowe show, dwujęzyczną piosenkę. Mieliśmy też przecież duże zainteresowanie słuchaczy i mediów – Justyna Steczkowska dwoiła się i troiła, by przekonać do siebie międzynarodową publiczność. W dużej mierze jej się to udało, ale eurowizyjne głosowanie – przede wszystkim jurorów, pokazało, że choćby spaść spod sufitu na scenę, ba, stanąć na głowie, polski reprezentant nie wpisze się w ich “gusta”.
A tak kibicujemy Justynie!!!!!
— eBilet (@eBiletPL) May 17, 2025
Co. To. Był. Za. Występ.
MOTHER OF EUROVISION 🔥#eurowizja #eurowizja2025 #Eurovision2025 pic.twitter.com/LS1RKRt0lW
A przecież – mieliśmy i przedstawienie, i piosenkę. Szwajcaria, Francja czy Austria, które tradycyjnie wierzą, że Eurowizja to nadal konkurs piosenki, wystawiają wybitnych wokalistów z monumentalnymi utworami, zgarniając wysokie, jeśli nie najwyższe noty. Tak było i tym razem. Gdy robi to Polska, punkty zupełnie ją omijają, albo wpada ich tyle, co kot napłakał. I to duże rozczarowanie – bynajmniej nie występem Justyny, która mówiąc kolokwialnie “dowiozła” i dała z siebie wszystko, ale głosowaniem jurorów, którzy, jak z rozgoryczeniem zauważali widzowie seansu w kinie Atlantic, niemal ostentacyjnie nie doceniali jej wysiłków.
Trudno było na to patrzeć w grupie zagorzałych fanów, a co dopiero w pojedynkę. Bo w gruncie rzeczy Eurowizji nie powinno się oglądać samemu. Oczywiście, jeśli pozwalają na to okoliczności. Eurowizja to zjawisko, które najlepiej obserwować kolektywnie (tak samo, jak i odbierać samą muzykę) – nie tylko jako część wielomilionowej telewidowni. Koncert smakuje najlepiej, gdy udzielają się emocje, gdy głośno i śmiało można komentować poszczególne występy, wymieniać się wrażeniami, w końcu skandować, oklaskiwać, śpiewać, wzruszać i śmiać do rozpuku. Temu właśnie służy przecież Eurowizja – rozrywce.
Europejska Unia Nadawców dba o to, by swoją publiczność dopieszczać. W tym roku uhonorowała ją w drugim półfinale bo wie, że to publiczność niespotykanie wierna. Taka, o której wykonawcy dążący o międzynarodowej sławie mogą tylko pomarzyć. Taka, która tworzy silną społeczność, która najzwyczajniej buduje klimat i atmosferę kolejnych konkursów.
Z Eurowizji można się podśmiewać, nawet drwić, gdy są ku temu powody, ale trudno ją lekceważyć. I trudno przeceniać siłę rozpoznawalności, którą może podarować wykonawcom. Ostatecznie jest też swoistym, choć nie do końca wiernym, odbiciem tego, co dzieje się na europejskiej scenie. Żeby się jej przyjrzeć, poza festiwalami, nie ma wielu okazji.
W tym roku EBU zaprosiła do celebrowania na żywo, na miejscu, znacznie większą publiczność. Nie tylko tę, która zmieściła się w arenie, ale aż blisko 36 tysięcy widzów, którzy zebrali się na pobliskim stadionie. Polscy fani też mieli okazję do świętowania w szerszym niż zazwyczaj gronie. Choć sala kina Atlantic, w której eBilet zorganizował wspólny seans finału, mieściła dobrych kilkanaście razy mniejszą widownię, fani się tłumnie (sala wyprzedała się do ostatniego miejsca).

Część z nich przyszła kibicować swoim ulubieńcom, część tylko dla dobrej zabawy, ale wszystkim w równym stopniu udzielił się festiwalowy, a później konkursowy nastrój. Festiwalowy, bo pierwsza część show złożona z występów reprezentantów wywoływała raczej ogólną wesołość. I chociaż znajdowaliśmy się setki kilometrów od Bazylei, zdecydowanie można było się poczuć jak tuż przed eurowizyjną sceną.
Polecamy na eBilet.pl
I trzeba przyznać, że atmosfera w kinie była równie gorąca, co na najsłynniejszej tego wieczoru arenie. Co tam się działo! Wspólne śpiewy, wybuchy gromkiego śmiechu, pokrzykiwania, oklaski, a wreszcie feeria barw, bo co bardziej zagorzali fani konkursu przygotowali się pieczołowicie – część przyszła na seans festiwalowo wystrojona, część przygotowania ograniczyła do swoich gardeł i zagrzewała do kibicowania gromkimi okrzykami. Największe wsparcie płynęło w stronę Justyny – Justa musisz, Jusia jedziesz – dało się słyszeć raz po raz na widowni. Kiedy w końcu pojawiła się na scenie, wśród publiczności wybuchła euforia, a rytmiczne oklaski przeplatały się ze wspólnym śpiewaniem “Gai”. Trzeba przyznać, że chyba żadna z naszych reprezentantek tak nie zjednoczyła widzów – i to już jest jej ogromny sukces.
Widzowie Eurowizji jednak nie tylko samą reprezentantką Polski żyją. Szybko dało się wyczuć, do kogo zapałali największą sympatią. Do śpiewania i oklasków zachęcały szczególnie Erika z Finlandii, Sissel z Danii czy Miriana Conte z Malty – nic dziwnego – elektropopowe brzmienia połączone z kampową estetyką to od lat sprawdzony przepis na zdobycie serc eurowizyjnych “szalikowców”.
Niemal do samego ogłoszenia wyników zabawa była przednia. Radosny nastrój podniosło wspólne show powracających na Eurowizję ulubieńców publiczności z poprzednich lat – Kaariji i Baby Lasagnii. Wszystko wydawało się mówić jak u Tommy’ego Casha – “no stresso, no stresso, no need to be depresso”. I naprawdę świetnie było przeżywać to kolektywnie – śmiać się, śpiewać, oklaskiwać co odważniejsze występy.
Stres pojawił się rzecz jasna w momencie ogłaszania wyników głosowania – jurorskiego i widzów. Nie da się ukryć, że od dawna finał Eurowizji nie był tak emocjonujący. I nie tylko dlatego, że mieliśmy szczególnie rozbudzone nadzieje w związku z występem Justyny Steczkowskiej. I nie tylko dlatego, że głosowanie ekspertów i fanów w wielu przypadkach się rozjeżdżało – przeciwnie – było podobnie zaskakujące. Dziwiły wybory jurorskie, jeszcze bardziej brak punktów dla naszej reprezentantki – z każdym kolejnym ogłoszeniem dało się odczuć, że entuzjazm kinowej widowni spada, a górę biorą nerwy. Uspokoiło je nieco 139 punktów przyznanych Justynie przez fanów. Ale i tak to nie ten wynik poderwał widzów z foteli, a ponad 200 punktów przyznanych reprezentantce Izraela – wysoko ocenianej przez wielu jurorów.
Ostatecznie wygrał reprezentant Austrii, z przeważającą liczbą głosów i od jurorów, i od publiczności. Utalentowany, wykształcony klasycznie wokalista JJ i wzruszająca piosenka. Wygląda na to, że Eurowizja znalazła następcę Nemo i wraca (oby) do korzeni, nagradzając przede wszystkim utwory. Tak czy inaczej, finał zafundował prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Dobrze było razem się bawić, przeżywać, nawet zakląć. Dobrze było być razem. A to chyba przecież eurowizyjna idea integracji zrealizowana w najczystszej postaci. Powtórka za rok.
Poprzedni artykuł