Mystic Festival wystartował z pierwszymi ogłoszeniami na 2025 rok! Festiwal odbędzie się w dniach 4-7 czerwca w Gdańskiej Stoczni. Wśród zaproszonych znajdują się: Alcest, Exodus, In Flames oraz Nile. Zapoznajcie się z ich twórczością!
Bruce Springsteen – wdarł się do mainstreamu, by obudzić sumienie Ameryki
Bruce Springsteen w 2024 roku świętuje półwiecze drogi artystycznej. Z tej okazji dla fanów przygotowano multum atrakcji - najpierw w kwietniu ukazała się kompilacja 18 największych przebojów z różnych okresów twórczości muzyka, a w maju Springsteen i jego E Street Band wyruszyli w trasę po Europie (wszystkie 26 koncertów wyprzedało się w ciągu 30 minut od rozpoczęcia sprzedaży). To nie koniec jubileuszowych niespodzianek, bo w październiku Boss doczeka się swojej filmowej biografii (już wiadomo, że zagra go laureat Emmy i Złotych Globów, gwiazdor serialu "The Bear" Jeremy Allen White), a do sklepów właśnie trafiła zremasterowana edycja kultowej płyty “Born In The U.S.A.”, która również fetuje czterdziestą rocznicę premiery.
02.07.2024
Aleksandra Gieczys
Artykuł może zawierać autopromocję eBilet.pl
Uznałam to za świetną sposobność i pretekst, by odsłuchać ten album razem z wami i przypomnieć sobie, dlaczego tyle lat od wydania “Born In The U.S.A.” wciąż pozostaje fenomenem w historii popkultury. Mam nadzieję, że ta symboliczna podróży przez kilkanaście ikonicznych utworów, poza samą radością ich ponownego odsłuchania, pozwoli nam ponownie złapać punkt odniesienia i zrozumieć dlaczego miały tak przemożny, formacyjny wpływ na świadomość całego amerykańskiego pokolenia lat 80. Nie tylko muzyczny, ale też – przede wszystkim – światopoglądowy.
Przełomowa płyta szefa amerykańskiego rocka
Bruce Springsteen był już gwiazdą, kiedy dokładnie 4 czerwca 1984 roku wydał swój siódmy studyjny album “Born in the U.S.A.”, ale to właśnie dzięki tej płycie osiągnął poziom supergwiazdy. Wydawnictwo stało się najlepiej sprzedającą się płytą 1985 roku, zdobywając pierwsze miejsca na listach przebojów w dziewięciu krajach. Do dzisiaj sprzedała się w ponad 30 milionach egzemplarzy na całym świecie, co czyni ją nie tylko najbardziej znanym albumem Springsteena, ale też jednym z najlepiej sprzedających się albumów wszech czasów w ogóle. Zawierał też aż siedem singli, które znalazły się w pierwszej dziesiątce listy Billboard Hot 100, zrównując tym samym rekord “Thrillera” Michaela Jacksona. Do dzisiaj znajduje się również w czołówce list najwspanialszych albumów wszech czasów magazynu Rolling Stone. Tyle jeśli chodzi o statystyki i podsumowania.
To, że “Born in the USA” odniósł tak ogromny sukces komercyjny i milionami sprzedanych płyt wywalczył sobie swoje miejsce w historii muzyki, to jedno. Sam Springsteen za sprawą tej płyty został nie tylko supergwiazdą, ale stał się takim symbolem Ameryki, jakim jest biały T-shirt i niebieskie dżinsy, które miał na sobie podczas sesji zdjęciowej Annie Leibovitz na okładkę tej płyty (swoją drogą to słynne zdjęcie na tle amerykańskiej flagi również znalazło się na listach najlepszych okładek albumów wszech czasów. A jako flagowy geek nie mogę się powstrzymać, by nie podzielić się jeszcze z wami informacją, że jeden z muzyków Springsteena – Steven Van Zandt – wystąpił na jednym ze zdjęć we wkładce płyty w koszulce z napisem “Solidarność”).
Podziw i zdumienie budzi jednak coś jeszcze. Mianowicie fakt, że masowy sukces osiągnęło wydawnictwo, które dzisiaj skatalogowalibyśmy jako heartland rock. Pod błyszczącą obudową i przyjazną dla radia produkcją “Born in the U.S.A.”, gdy odrzeć ją z fanfar chwytliwych melodii i rock-popowego brzmienia, kryje się przecież pełna bólu opowieść o tragedii klasy robotniczej i rozpadzie amerykańskiego snu tzw. blue-collar workersów (termin określający amerykańskich pracowników fizycznych i produkcyjnych oraz pracowników administracyjnych najniższego szczebla).
Springsteen dokonał rzeczy niebywałej – wykorzystał monumentalną zmianę wizerunku, by przemycić do mainstreamu marginalizowane przezeń tematy. Co pomogłoby osiągnąć ten cel bardziej niż album zaprojektowany z myślą o masowym rynku? Mówiąc o – i słuchając dzisiaj – “Born in the U.S.A.” trzeba docenić Bossa przede wszystkim za śmiałość, z jaką tego dokonał. Dopiero mając ten punkt odniesienia możemy zrozumieć w pełni, jak naprawdę rewolucyjny jest ten album.
Polityczne przesłanie opakowane w komercyjny blask
“W swojej twórczości zawsze skupiałem się na dysonansie między amerykańskim snem a amerykańską rzeczywistością” – powiedział w jednym z wywiadów Springsteen.
Album “Born in the U.S.A.” nie mógł się bardziej różnić stylistycznie od poprzedzającej go akustycznej, folkowej i do bólu niekomercyjnej “Nebraski” (1982). Pomimo różnic jednak wszystkie płyty Bruce’a mają wiele podobieństw tematycznych i lirycznych. Napędzają je pełne pasji, głęboko empatyczne teksty mówiące o największych bolączkach klasy robotniczej Ameryki – jej dramatach, niespełnionych marzeniach, zagubieniu w bezskutecznym podążaniu za za amerykańskim snem. Springsteen znał dobrze ich rzeczywistość, tak jak realia życia małych miasteczek. Sam dorastał w jednym z nich, od najmłodszych lat miał też do czynienia z nierównościami społecznymi i ubóstwem. Te doświadczenia określiły go jako artystę. Postanowił zostać kronikarzem konkretnego etosu “heroicznych przegranych” i swoją muzyką nieść oparcie wszystkim tym, którym nie trafiły się w życiu najlepsze karty.
“Album zmienił moje życie i zapewnił mi największą publiczność” – powiedział Springsteen. “Zmusił mnie do zastanowienia się nad sposobem, w jaki prezentuję swoją muzykę, i skłonił mnie do głębszego zastanowienia się nad tym, co robię”.
W rzeczywistości “Born in the U.S.A.” był dla jego kariery tym, czym dla Boba Dylana zelektryfikowanie folku podczas występu w 1965 roku na festiwalu Newport Folk Festival. Również w tym wypadku łączenie gatunków muzycznych poszerzyło pole potencjalnych odbiorców.
Boss zrozumiał, że przejście od folku, country, bluesa i czystego rocka w stronę cech definiujących bardziej prostolinijną, mainstreamową produkcję rockową tej dekady – taneczną i wielkostadionową – może się opłacić. Sugestywny liryzm “Nebraski” zmieszany więc został z popową wrażliwością i uzupełniony syntezatorami i nowoczesnymi technikami produkcji. Nie było jednak mowy o rezygnacji z wcześniej ustalonych tematów lub ideałów. I to właśnie teksty kontrastujące z brzmieniem muzyki przyjaznej dla radiowego i telewizyjnego formatu, wyróżniły “Born In The U.S.A” na tle innych płyt wydanych w 1984 roku. Ryzyko się opłaciło. Boss rozbił bank.
Płyta, którą warto ponownie docenić
Powiem szczerze: doskonale rozumiem na czym polega fenomen tego albumu, ale nie zgadzam się, że “Born In The U.S.A” to rockowe arcydzieło Springsteena i jego najlepszy album. W jego dyskografii mam innych swoich faworytów. Od strony muzycznej po prostu za wiele dla mnie tutaj tych lat 80., syntezatorów i popu. Nie takiego Springsteena lubię słuchać. Należę do teamu tych jego purystycznych fanów, którzy po prostu preferują jego kameralne, akustyczne i bardziej folkowe wcielenia prezentowane m.in. właśnie we wspominanej już “Nebrasce” (uwielbiam też “The Ghost of Tom Joad”, “Devils & Dust” i rzecz jasna “We Shall Overcome: The Seeger Sessions”). A z rockowego katalogu Bossa o wiele bardziej cenię “Born to Run” i “The River” – w mojej opinii to jedne z najlepszych albumów, jakie nagrano w latach 1975 -1980! Kwesta gustu.
Ale teraz – gdy słucham “Born In The U.S.A” po długiej, długiej przerwie – mogę uderzyć się w pierś i z czystym sumieniem przyznaję, że doceniłam ją na nowo a nawet znalazłam tutaj jedną perełkę, która – nie wiem, jak to się stało! – wcześniej mi umknęła. Ale zacznijmy od początku …
Born in the USA
Otwierający album utwór “Born in the USA” pierwotnie nosił tytuł “Vietnam Blues” i został nagrany jako spokojny, akustyczny kawałek w 1982 roku. Ten kawałek to akt oskarżenia Springsteena wobec administracji prezydenta Reagana za lekceważenie nierówności społecznych, a w szczególności za zaniedbanie programów pomocowych poświęconych amerykańskim kombatantom. Ponure słowa zwrotek zostały napisane z perspektywy bezrobotnego weterana wojny w Wietnamie, który bezskutecznie walczy o reintegrację ze społeczeństwem. W opozycji do nich mamy “radosny” refren, który tonie w dumnych barwach amerykańskiej flagi. Te dwa bieguny utworu obrazują symboliczną przestrzeń pomiędzy frustrującymi faktami a zaciekłą, ślepą, hurraoptymistyczną wizją bezrefleksyjnego patriotyzmu. Ten konstrukt w “Born in the USA” mówi prawie wszystko o zmyślności Bossa, który pod przykrywką prostej, hymnicznej, stadionowej melodii zawiera żądanie dot. przybliżenia amerykańskiej rzeczywistości do jej ideałów nie tylko w pięknych słowach, ale i w konkretnych działaniach.
Polecamy na eBilet.pl
Do historii przeszło słynne faux pas Ronalda Reagana, który znając najwyraźniej jedynie słowa refrenu “Born in the USA” (a już na pewno nie znając albumu “Nebraska”, krytykującego politykę republikańskiego prezydenta) stwierdził podczas jednego z wieców w swojej kampanii reelekcyjnej w 1984 roku, że “przyszłość Ameryki opiera się na przesłaniu nadziei, w piosenkach człowieka, którego podziwia tak wielu młodych Amerykanów, Bruce’a Springsteena z New Jersey”.
“Pewnego dnia prezydent wspomniał moje imię i zacząłem się zastanawiać, jaki musi być jego ulubiony album. Nie sądzę, żeby to był album Nebraska” – powiedział Springsteen publiczności na koncercie kilka dni po tej sytuacji.
Cover Me
Uważam, że “Cover Me” to muzycznie najlepszy utwór na tej płycie. Naprawdę. To jest ta odkryta perełka, o której pisałem powyżej. Naprawdę uwielbiam ten taneczny kawałek – jego energię, lekko funkowy rytm, gitarowy riff i seksowny wokal Bruce’a. Springsteen napisał go pierwotnie dla wielkiej divy disco, Donny Summer (wyobrażam sobie, że jeśli już, to ten utwór pasowałby bardziej do Davida Bowiego lub Micka Jaggera). Na szczęście nagrane demo spodobało mu się tak bardzo, że zdecydował się zatrzymać utwór dla siebie. Później zrewanżował się Donnie, pisząc dla niej piosenkę “Protection”.
W “Cover Me” Springsteen śpiewa o tym, że ”czasy są coraz trudniejsze a stary świat coraz bardziej szorstki”. “Szukam kochanki, która mogłaby przyjść i mnie osłaniać” – brzmi ostatnia linijka pierwszej zwrotki, a ja w mig mam ochotę spełnić tę żarliwą prośbą i stanąć ramię w ramię po stronie Bruce’a, by ochronić go przed trudną rzeczywistością. A poważnie – to naprawdę świetna melodia. Przypomina mi trochę kawałek “Psycho Killer” Talking Heads. Ma podobny pazur. Jak mogłam go wcześniej nie dostrzec?!
I’m On Fire
Kawałek country o hrabstwie Darlington (“Darlington Country”) to zupełnie nie moja bajka, ale pewnie prędzej mylę się ja, niż miliony fanów, bo z tego, co czytałam do dziś jest to jeden z ulubionych utworów publiczności. No cóż, “sha-la-la” w refrenie faktycznie nadaje się do wspólnego śpiewania na stadionach.
“Working on the Highway” pod względem muzycznym jest o wiele ciekawszy. Utwór charakteryzuje się wyraźnym klimatem vintage w stylu rockabilly. Springsteen zabawia się tutaj w Elvisa, opowiadając historię faceta, który trafił do więzienia za uwiedzenie niepełnoletniej dziewczyny, a teraz – odbywając swoją karę – pracuje kładąc asfalt na autostradzie.
Zupełny inny ton ma rockowa ballada “Downbound Train”. To bez wątpienia najsmutniejsza z piosenek Springsteena na tym albumie. Barytonowy wokal świetnie wpisuje się w ponurą opowieść o trudnych czasach bezrobocia, depresji, rozpadu relacji międzyludzkich. To kolejny “prosty” numer z mocnym, poruszającym tekstem – w pamięć zapada gitarowy riff rozpoczynający utwór, który wypełnia kolor i emocje utworu zanim do głosu dołączą bas, perkusja i syntezator.
Pierwszą część albumu wieńczy wspaniały “I’m on Fire” – wyciszony utwór o niespełnionej namiętności (zaśpiewany trochę w stylu Roya Orbisona), który uważam za drugą, najwspanialszą perłę w koronie tego albumu. To zarazem niezwykle przestronna piosenka – wspaniałą robotę robi tutaj delikatny gitarowy riff i eteryczny szum syntezatora w tle. Wokal też tli się subtelnie. Wszystko to daje wspaniały efekt.
Podobno geneza powstania tego utworu miała początek w sprzeczce między Springsteenem, a producentem albumu, Jonem Landaulem, który uważał, że żaden z utworów na płycie nie będzie hitem i wymagał on muzyka, by ten napisał na gwałt oczekiwany przebój. “Nie można rozpalić ognia bez iskry!” – odkrzyknął mu wzburzony Bruce. Stwierdził sfrustrowany, że nie może tak po prostu napisać hitu, bo potrzebuje do niego inspiracji i … jak na ironię zaraz po tej rozmowie, w kilka chwil napisał “I’m on Fire”. Jak widać, gniew może być mocnym katalizatorem weny.
Dancing in the Dark
“No Surrender” to podobno kolejny z ulubionych przez fanów utwór, otwierający większość koncertów Springsteena. Rzeczywiście brzmi, jakby został napisany absolutnie z myślą o śpiewaniu na stadionach razem z publicznością. Piosenka jest hymnem mówiącym o przyjaźni i wytrwałości oraz o mocy przekazu muzyki rockowej. “Kochanie, z trzyminutowej płyty nauczyliśmy się więcej, niż kiedykolwiek nauczyliśmy się w szkole” – śpiewa Bruce. To zdanie wykorzysta potem Taylor Swift w jednej w swoich piosenek oddając tym samym hołd Bossowi.
O przyjaźni – tyle, że utraconej – opowiada też “Bobby Jean”. Ten utwór jest uważany za pożegnanie Springsteena z gitarzystą Stevem Van Zandtem, który opuścił zespół w 1984 roku (wrócił do gry z E Street Band dziesięć lat później). Panowie byli przyjaciółmi od dzieciństwa, więc tekst piosenki jest naprawdę poruszający.
“I’m Goin’ Down” to kolejna skoczna piosenka, która wciąż podoba się koncertowej publiczności. Przyznam, że solo Clarence’a Clemonsa na saksofonie w środku utworu jest rzeczywiście jednym z najlepszych na albumie.
Kolejne stadionowe “hiciory” na płycie, to “Glory Days” – utwór rozpoczynający się pełnym energii country-rockowy riffem, który prowadzi nas do naszpikowanego pop-syntezatorowym brzmieniem refrenu – i “Dancing in the Dark”, czyli prawdopodobnie najsłynniejsza – obok “Born in the USA” i ”Streets Of Philadelphia” – piosenka w dorobku Springsteena. Na pewno przyczynił się do tego teledysk wyreżyserowany przez Briana DePalmę (w którym możemy zobaczyć nieznaną jeszcze Courtney Cox, czyli Monikę z kultowego serialu lat 90. “Przyjaciele”). Tekst tego utworu oddaje frustrację “przegranego pokolenia”, które czuje, że utknęło w życiu bez perspektyw i możliwości klasowego awansu: “Ten pistolet jest do wynajęcia / nawet jeśli po prostu tańczymy w ciemności”.
My Hometown
“My Hometown” pięknie zamyka album. To dla mnie trzeci klejnot tej płyty. O wielkości tej piosenki decyduje oczywiście warstwa tekstowa. Jest to jedna z najbardziej osobistych i poruszających opowieści Springsteena, który wnikliwie odmalowuje tutaj obraz klasy robotniczej w upadającej miejscowości, przemoc rasową i postindustrialne konflikty gospodarcze. Springsteen śpiewa o swoim rodzinnym Freehold w stanie New Jersey, z którym “nowe, wspaniałe czasy” obeszły się brutalnie – już nikt nie chce tu pracować ani mieszkać ponieważ zamknięcie fabryk doprowadziło do plajty całe miasto, a rodziny zmusiło do wyprowadzki w poszukiwaniu pracy. W tej przejmującej balladzie o upadku losów klasy robotniczej w latach 80. słychać ogrom miłości Bossa do rodzinnych stron.
Poprzedni artykuł
Następny artykuł