Nowy Mata! A raczej Polak GBP. Kim jest tajemnicze wcielenie polskiego rapera z singla "Heavy"?
Ekshibicjonistyczny ekscentryk i apostoł freak folku powraca do Polski. 3 sierpnia w warszawskiej Progresji wystąpi z materiałem z wydanego niedawno albumu “Flying Wig”. Co myślę o tej płycie? Trudno jej nie ulec! Tym razem zamiast acid-folkowego tripu artysta wyciąga ze swojego magicznego kapelusza Kobayashiego Issę, Cate Le Bon oraz Briana Eno i serwuje nam avant-popowy slam. Brzmi ciekawie? No to zapnijcie pasy!
17.05.2024
Aleksandra Gieczys
Artykuł może zawierać autopromocję eBilet.pl
Od czasu debiutu w 2002 roku Devendra Banhart dorobił się miana folkowego głosu pokolenia i apostoła freak folku. Jego twórczość porównywana jest z największymi bardami folkowej sceny, takimi jak: Bob Dylan, Simon & Garfunkel i Cat Stevens.
Niewątpliwie zasługi artysty dla folkowego renesansu są wielkie – wraz z nową falą alternatywnych amerykańskich freak folkowców – jak Animal Collective, Coco Rosie i Joanny Newsom – w latach zerowych walnie przyczynił się do odrodzenia tego gatunku.
Ale chociaż ma na swoim koncie kilka bardzo ważnych dla tego nurtu albumów, jego muzyka znacznie wykracza poza jakiekolwiek ramy definicji. Bo Devendra Obi Banhart wędruje sobie po tych folkowych wyżynach z punkową niezależnością. Jego wyobraźnia, kreatywność, zamiłowanie do niezwykłości i surrealizmu wręcza wysadza gatunkowe ramy. Ta niespożyta energia i pomysłowość nie przestaje intrygować i zachwyca od lat nie tylko fanów artystów, ale też krytyków muzycznych przyglądających się jego karierze.
Takie płyty jak “Cripple Crow”, “Smokey Rolls Down Thunder Canyon”, “Ma”, “Mala” są najlepszym przykładem zachłanności Devendry na asymilację różnych stylistyk, gdzie łącząc z wyczuciem elementy zaczerpnięte z amerykańskiego folku z psychodelią spod znaku Grateful Dead, elementami gospel, reggae, bluesa, glam rocka, brazylijskiej samby i tropikany wyplata z tego swój własny gobelin dźwiękowy.
Oczywiście, wszystkie te poetyki Banhart adaptuje z charakterystyczną dla siebie ekscentrycznością i urokiem niesfornego hipsterskiego urwisa. Dodajmy do tego wielowątkowego muzycznie koktajlu jeszcze charakterystyczne podejście do pisania piosenek, czyli teksty oscylujące gdzieś między poezją, głęboką egzystencjalną refleksją a strumieniem świadomości, totalnym absurdem oraz żartem i mamy przepis na acid-folkowy trip made in Devendra Obi Banhart.
Czy jego najnowsza – wydana we wrześniu 2023 roku – płyta “Flying Wig” funduje nam podobne doznania?
Na “Flying Wig” nie uświadczymy tego rozwibrowanego, “boskiego szaleństwa”, jakiego można było się spodziewać po Devendrze. Król dziwacznego folku łagodzi tutaj swoje zainteresowania na rzecz spójnego brzmieniowego krajobrazu. Mniej tu dezynwoltur stylistycznych, a więcej elektroniki nagranej na analogowym sprzęcie. Banhart porzuca akustyczną instrumentację na rzecz eterycznych kawałków napędzanych nowofalowymi gitarami, syntezatorami i melancholijną partią perkusji. Mniej tu więc folkowej natury Banharta a więcej indie, avant i alt popu oraz onirycznego, psychodelicznego rocka tylko podprawionych z deka New Weird America.
Ciepłe brzmienie – z wokalem zebranym blisko, lekkim dystansem w śpiewie – skręca mocno w dekadą lat 80. i klimatów w stylu Briana Eno, Bryana Ferryego lub Lou Reeda.
Jest na pewno ciekawie i kontrastowo. Zarazem uroczo i niepokojąco, gładko i surowo, a na pewno odurzająco. Mimo że po pierwszym odsłuchaniu “Flying Wig” nie powaliła mnie na kolana, w końcu – po ponownym, nocnym odsłuchaniu – nie potrafiłam ulec klimatowi tej płyty.
Szczególnie “Twin” uderza mocniej niż jakakolwiek inna piosenka na albumie. Dzięki stałemu rytmowi ma w sobie coś hipnotyzującego. Słuchając jej mam wrażenie, jakby Banhart śpiewał ją w duecie z samym… Davidem Bowie. Sami posłuchajcie. Te wokale w tle są uderzająco podobne. Podobieństw pomiędzy panami jest więcej. Banhart podobnie jak Bowie często czerpie w swojej twórczości z estetyki queer, bawi się z płcią tak, jak gatunkami, stylami i modami. Podobnie też jak u Bowiego tworzenie piosenek jest dla niego ekspresją otwartego serca i bywa narzędziem do głębszej refleksji. Muzyczny kameleon Bowie wpłynął na bardzo wielu artystów, z pewnością też na eklektyczną twórczość Banharta, a na pewno jego duch jest obecny i słyszalny na “Twin”.
Różnice dźwiękowe pomiędzy jedenastym wydawnictwem Benharta a poprzednimi jego płytami są dość wyraźne. To efekt współpracy z art-rockową artystką Cate Le Bon, która została producentką albumu.
Le Bon jest bliską przyjaciółką artysty. “To jedyna osoba, z którą chciałem nagrać tę płytę” – wyjaśnia. Faktycznie rzuca ona życzliwe, miłosne zaklęcie na tę produkcję. Le Bon na albumie gra także na syntezatorze, gitarze, perkusji, basie i pianinie. Jej obecność jest szczególnie wyczuwalna w utworze “Fireflies”.
Album został nagrany w studiu, umiejscowionym w chatce w lesie, której właścicielem był niegdyś Neil Young. Przez większą część procesu pisania materiału Banhart był tam sam. Jak opowiada nosił wtedy “sukienkę w kolorze nieba i perły swojej zmarłej babci”. Śpiewanie w przebraniu pozwoliło mu stworzyć szczególne, emocjonalne rusztowanie – było narzędziem do wywołania konkretnych nastrojów i wspomnień potrzebnych w procesie twórczym. Artysta porównał to przeżycie do powrotu do domu i powiedział, że dzięki temu kostiumowi czuł się chroniony i bezpieczny. To uczucie pozwoliło eksplorować mu terytoria dźwiękowe nieznane wcześniej w jego dyskografii oraz zgłębiać podjęte na “Flying Wig” – a bolesne dla niego – tematy oscyluje wokół kwestii żałoby, złamanego serca, przebaczenia i przeobrażenia cierpienia w coś szlachetniejszego.
Te poczucie izolacji i straty na “Flying Wig” rzeczywiście jest namacalne i nadaje ton i nastrój całej płycie. Banhart twierdzi, że najlepiej słuchać jej właśnie tak, jak on: “tańcząc samotnie i nago”. Zapewne robiąc to nocą w leśnej chatce na odludziu – dodam.
Stworzone przez Le Bon aranżacje na szczęście nie przykrywają warstwy lirycznej. Tworząc zbiór 10 utworów Banhart czerpał inspiracje z XIX-wiecznego poematu japońskiego mistrza haiku Kobayashiego Issy:
“This world of dew
is only a world of dew –
and yet”.
Zwięzłość i głębokie znaczenie tego wiersza – jak mówi artysta – powaliły go na kolana.
“Odczytuje to haiku jako zwięzłą i jasną ilustrację nadziei. To «a jednak» na końcu wiersza definiuje naszą zdolność do stawienia czoła rozpaczy z nadzieją, do ciągłego kochania mimo ponoszonych porażek” – mówi.
W intencji Benharta “Flying Wig” w warstwie tekstowej ma być opowieścią o “rozpaczy, która ubrana w najpiękniejszy strój ma moc przekształcania się w piękno sztuki”.
“Jest to płyta o przekuwaniu rozpaczy we wdzięczność, ran w przebaczenie, żalu w pochwałę. (…) Całe moje życie było przepełnione smutkiem. Wszystko co w nim robię ma pomóc mi uporać się z tym uczuciem” – opowiada Devendra.
Banhart oczywiście ze znamiennym dla siebie poczuciem humoru podchodzi do tych ponurych tematów – mroczna, absurdalna wesołość jest tutaj wszechobecna. Podobnie jak z pozoru banalne historie, które nabierają niespodziewanie głębokich znaczeń poprzez poetyckie i celne metafory, jak np. w kawałku “Charger”, gdzie uświadomienie sobie faktu utraconej miłości manifestuje się w żartobliwym wersie “Wygląda na to, że straciłem ładowarkę”. Prawdziwe haiku.
Poprzedni artykuł
Następny artykuł