The Weeknd potwierdził oficjalnie datę premiery swojego pożegnalnego albumu "Hurry Up Tomorrow".
Mystic Festival 2024. Kraken się przebudził
Mystic Festival zwodowany. Dosłownie. Bo nie dość, że rozgrywa się w stoczni, to otwierający, "warm up day", płynął w strugach deszczu. Pogoda spłatała tak dużego figla, że chwilowo nawet zabrakło prądu. Losowe przeciwności nie przeszkodziły w porządnej rozgrzewce.
06.06.2024
Urszula Korąkiewicz
Artykuł może zawierać autopromocję eBilet.pl
Mystic Festival jest jak… Kraken. (Nie bez powodu “maskotka” festiwalu, olbrzymia czaszka stoi na mackach). Od jakiegoś czasu wyłania się raz do roku i obłapia mackami znaczną część terenów stoczniowych. No i ryczy – głosem całego morza metalmaniaków. Cóż dodać, ten morski potwór uwodzi.
Metalowe święto, jakim też można nazwać imprezę, gości w gdańskiej stoczni cztery dni. Pierwszego przywitało gości prawdziwie portową, nieco sztormową pogodą. Chłodną i deszczową. Ale mało sprzyjające warunki atmosferyczne nie przeszkodziły nikomu w dobrej zabawie.
Rozgrzewka w tytule pierwszego dnia nie oznacza wcale, że organizatorzy do line-upu wrzucili zespoły piątej ligi. Wręcz przeciwnie. Bawić się i szaleć w moshpicie było przy czym, bo imprezę otwierali m.in. Fear Factory. Ale przecież – podczas festiwalu nie chodzi tylko o to, żeby pod sceną wbić się w ścianę śmierci, ale dobrze bawić też w tzw. międzyczasie.
Mystic naprzeciw potrzebom festiwalowiczów wychodzi naprawdę koncertowo. To nie jest festiwal największych rozmiarów, ale dzięki temu bardzo sprawnie zorganizowany. Naprawdę. Oprócz oczywistych punktów sanitarnych i gastronomicznych (a te licząc foodhall W4 są aż dwie), jest tu naprawdę sporo ułatwień (jak stacje ładowania sprzętów) i atrakcji.
Na Mysticu rzecz jasna można nabyć płyty występujących kapel, festiwalowy merch, ale też… zyskać nowy tatuaż. Gdyby kogoś poniosła fantazja i zapragnąłby tatuaż z logo ukochanej kapeli albo fantazyjny wzór, mobilne studio Rock’n’Roll Tattoo stoi otworem. Podobnie jak sąsiadujący salon piercingu. Mało? Jest też festiwalowy punkt barbershopu Nergala. I gitarowy showroom. Tak więc, głównie tyczy się to męskiej części publiczności, z festiwalu można wyjść nie tylko usatysfakcjonowanym, ale i wystylizowanym od stóp do głów.
Moje top 3 z rozgrzewki Mystic Festival
Ale, ale… mimo feerii atrakcji, nadal najważniejsza pozostaje tu muzyka. Coś dla siebie znajdzie tu i fan hadcore punka, hard and heavy i wszelkiej maści metalu. Pięć scen nie jest usytuowanych od siebie daleko, ale trzeba zachować czujność, by nie przegapić tego, co najciekawsze. Ja z pewnością z tego dnia zapamiętam trzy koncerty. Trzy koncerty klasyków.
Z pewnością jeden z najbardziej porywających publikę gigów dał amerykański Suffocation. To była dosłownie ściana dźwięku i… ściana ludzi. Na koncert bandu na Desert Stage było naprawdę trudno się dostać. I chociaż w coraz bardziej ściskającym tłumie można było dosłownie paść ofiarą suffocation, czyli uduszenia, to warto było tam być. Band pod wodzą Franka Mullena (i jego potężnego głosu), zmiatał z planszy.
Nie będę oryginalna, (bo ten koncert zrobił chyba na większości największe wrażenie), jeśli powiem, że najmocniejszym punktem tego wieczora był występ Body Count. Jak dobrze było zobaczyć Ice-T, który, choć powoli zbliża się do siedemdziesiątki, jest w rewelacyjnej formie. Jest wielki, zły i wściekły. Jak całe Body Count zresztą.
Zespół dał energetyczny, elektryzujący odpór ulewnemu deszczowi, racząc publikę swoimi klasykami, jak “Talk Shit, Get Shot” czy “Cop Killer”. Oczywiscie też – stosunkowo nowszymi kawałkami, jak “Manslaughter” i zupełnymi świeżynkami, jak “Psychopath” z nadchodzącej, najnowszej płyty. A wszystko okraszone cytatami z Metalliki i Slayera. “Wujek Ice-T”, jak sam siebie nazwał raper, nie brał jeńców. Dlaczego? Bo, jak mówił ze sceny, wiedział, że w Polsce ma całą rzeszę fanów hardcore’u. Nie mylił się!
No i wreszcie – królowie thrash metalu, Kreator. Kultowy niemiecki band od pierwszych dźwięków świetnie odnalazł się w stoczni. Muzycy podkreślali, że z radością wrócili do Polski, tym bardziej, że dzięki temu mogli po raz pierwszy zagrać w Gdańsku. Z tej okazji zafundowali właśnie swoim, tłumnie zebranym „hordom choaosu” prawdziwą hitową wiązankę. Bo było: i “Satan Is Real”, i “Enemy of God”, i “Hordes of Chaos” właśnie.
Muzycy, choć może z racji wieku nieco szybciej się męczący i łapiący zadyszkę, pokazali pełną krasę. I to, za co kocha się metal. Za ścianę dźwięku, zawrotne tempo, blasty, imponujące riffy, a wszystko skąpane w odpowiedniej dozie patosu. W spektaklu było wszystko – scenografia, kostiumy, pochodnie, płomienie, sztuczne ognie, słupy dymu… czego chcieć więcej? To było naprawdę widowiskowe show. Godne headlinera.
A przypomnijmy, że to nie koniec, a dopiero początek. Przed nami jeszcze mnóstwo emocji. Kraken dopiero się przebudził.
Poprzedni artykuł
Następny artykuł