The Weeknd potwierdził oficjalnie datę premiery swojego pożegnalnego albumu "Hurry Up Tomorrow".
Mikołaj Kubacki: patrzę na siebie życzliwiej. I widzę więcej koloru
- Zdarza mi się mieć wątpliwości, czy jestem wystarczająco zdolny, czy mam predyspozycje do wykonywania tego zawodu. Nawet - czy jestem dobrym człowiekiem. Ale pracuję nad tym. I zauważam w sobie coraz mniej czerni, a więcej koloru - mówi Mikołaj Kubacki, opowiadając o najnowszej filmowej produkcji ze swoim udziałem.
27.09.2024
Urszula Korąkiewicz
Artykuł może zawierać autopromocję eBilet.pl
Urszula Korąkiewicz: “Drużyna A(A)” to kino drogi. Specyficzne, bo drogi cystern spirytusu, wiezionych przez piątkę alkoholików. Ale pójdźmy tym tropem. Jak podsumowałbyś drogę, którą przeszedłeś z tym filmem?
Mikołaj Kubacki: Widzę w niej wewnętrzną przemianę. Moją i Dominika, którego zagrałem. Podobnie jak w Dominiku, na początku była we mnie jakaś nieśmiałość. Niepewność, czy jestem właściwą osobą na właściwym miejscu, czy podołam zadaniu, czy przypadkiem starsi koledzy będą mnie oceniać. Mimo że miałem okazję spotykać się z uznanymi aktorami w pracy już wcześniej, musiałem się z tą sytuacją na nowo zaznajomić. Najlepszy kontakt złapałem z Marysią Sobocińską i Danusią Stenką, z Michałem Żurawskim znamy się już od “Króla”, a z Łukaszem Simlatem dużo rozmawiałem, na przykład o filmach.
I chociaż każdy z nas jest indywidualistą i pozamykaliśmy się w naszych postaciach, czego zresztą wymaga nasz zawód, z czasem staliśmy się drużyną. Nie tylko tą ekranową. Mogliśmy się zbliżyć, lepiej poznać, zaufać sobie. Mimowolnie też realizowaliśmy swoje elementy terapii. Ja zaadaptowałem sobie zadanie pracy ze stresem. To było dla mnie szczególnie ważne.
Praca nad rolą, szczególnie nad rolą chłopaka pochłoniętego uzależnieniem, miała dla ciebie w tym temacie w jakimś stopniu funkcję terapeutyczną?
Zdarzyło się tak, że spotkania z tą tematyką trafiły mi się jedno po drugim. W “Drużynie A(A)” podobała mi się szeroka perspektywa aż piątki bohaterów. Tu każdy dochodzi do głosu, ma szansę opowiedzieć o swoim problemie, swojej traumie. Do uzdrowienia może prowadzić już samo to, że zostanie wysłuchany, że inni są przy nim. W spektaklu “Pewnego długiego dnia” z kolei, który zrealizowaliśmy z Lukiem Percevalem w Teatrze Starym gram Edmunda, syna chorego na nowotwór. Tu w rodzinie jest miłość, ale toksyczna. Wszyscy się okłamują, a ból istnienia i traumy topią w alkoholu i narkotykach.
I podczas tych wszystkich działań sam zweryfikowałem doświadczenia z alkoholem. Od półtora roku ograniczałem, a od pół – nie spożywam mocnych trunków. Przestawiłem się nawet na coś zdrowszego, bezalkoholowego. I nadal jestem w procesie dbania o swoje zdrowie psychiczne i fizyczne.
To tylko kwestia pracy nad sobą, kwestia świadomości?
Też, choć mnie najbardziej przekonują badania naukowe i słuchanie mądrzejszych ode mnie. Trafia do mnie na przykład, gdy terapeuta Robert Rutkowski mówi, że nawet już 60 g alkoholu może wywołać mikroudar w mózgu. To działa na moją podświadomość. I w drugą stronę – na przykład, gdy jem coś zdrowego i sprawdzę, jak dobroczynny ma to wpływ na zdrowie, od razu jakoś lepiej mi smakuje.
Może mam łatwość poddawania się sugestii, a może to kwestia tego, że my, aktorzy, szybko umiemy produkować w sobie określony stan. I tu ciekawostka – wiesz, że moja koleżanka ze szkoły teatralnej, intensywnie myśląc, że ma zagrać gorączkę, siłą sugestii tej gorączki dostała naprawdę?
Sam wpadłeś w niemniejszą “gorączkę”, grając Edwarda Tiutczewa w “Królu”. Od razu przychodzi mi na myśl szaleństwo, jakie z niego wydobyłeś. Takie, jakiego w nim nie było nawet u Szczepana Twardocha.
Zależało mi na tym, by w kreowaniu roli uciec od “poprawności”. Nic dziwnego. Najczęściej jesteśmy zmuszeni grać kilka ról rocznie żeby móc się utrzymać, a co dopiero całą rodzinę. Czekam na rolę, gdzie będę mógł przejść transformację fizyczną i będę miał czas, aby się przygotować.
Ale wracając do tematu – Tiutczew to był mój autorski pomysł. Czułem, że u boku takiego aktora, jak Borys Szyc zniknę, jeśli nie zaryzykuję. A nie ukrywam, że chciałem być zauważony. Wiedziałem, że to moja szansa, żeby w końcu odważyć się pobawić formą i zwyczajnie mieć z tego frajdę. Reżyser, Janek Matuszyński, zostawił mi pełną swobodę, chociaż mówił, że jesteśmy na granicy przekombinowania.
Cieszę się, że został taki, jakim go sobie wymyśliłem – zakotwiczony w poezji, zatopiony w kokainie. W tym upatrywałem to jego szaleństwo. Widzę, jak Tiutczew zadziałał na ludzi, choć miał do powiedzenia zaledwie jedno zdanie. Też będę go pamiętać długo. Dlatego ciepło o nim myślę i wybaczam sobie, że rysowałem go taką grubą krechą. Nie wiem, czy byłbym z siebie zadowolony, gdybym został wierny literackiemu pierwowzorowi.
A na ile to, że grasz tak wyraziste postaci jest twoim zamiarem, a na ile wynika z “zewnętrznych” czynników castingu?
Zauważam pewną powtarzalność w tym, że trafiają do mnie określone propozycje. Nie zdarzyło mi się też, żebym odrzucił jakiś duży angaż, choć role psychopatów, jak w “Królu” czy “Forście” mam już za sobą. Ale nie ukrywam, że sumując to wszystko – i szkołę teatralną, i teatr, i walkę o zaistnienie przed kamerą, mam naprawdę dużo szczęścia. Jestem młodą, a już intensywnie pracującą osobą i trafiam na naprawdę bardzo ciekawe projekty.
Począwszy od “Fanatyka”, do którego wygrałem casting jeszcze będąc w szkole. „Fanatyk” okazał się krótką drogą do znalezienia agencji i kolejnych projektów. W tym teatralnej kontynuacji. Później wyrwałem rolę Kamila Wilka w “Apokawiksie” i to też była świetna przygoda. Czuję, że poziom, na którym jestem, jest ze mną kompatybilny. Los mi sprzyja, ale też najzwyczajniej, daje sobie ze wszystkim radę.
Cieszę się, że spełniam się zawodowo i mam poczucie, że jednocześnie spełniam marzenia. Jestem ogromnie za to wdzięczny. Bo kocham wchodzić na plan filmowy, ale też kocham wychodzić wieczorami na deski teatru Starego w Krakowie.
To jeden z najlepszych teatrów w kraju. Śmiało można rzec, teatr-legenda.
Faktycznie czuję wibrujące cząstki mocy, gdy tam jestem. Chyba najbardziej tuż po wyjściu widzów, kiedy kurz emocji opada na scenę. Lubię pobyć z tym doświadczeniem. Wymarzyłem sobie to na trzecim roku studiów, siedząc na schodkach widowni mojej ulubionej na Starowiślnej. Marzyłem, że stanę na niej z aktorami, którzy wtedy byli moimi profesorami. Wyryłem swoje inicjały w ścianie i obiecałem sobie, że tam wrócę. A potem przyszedł konkurs “Młodzi w Starym” i z kolegą z reżyserii napisaliśmy szkic spektaklu. Wygraliśmy, a rada artystyczna razem z dyrektorem przyjęła mnie do zespołu. I tak spełniam to moje marzenie od pięciu lat.
Wróćmy do “Drużyny A(A)”. Bo Dominik, zblokowany surowym wychowaniem ojca, marzeń nie spełnia.
Nad Dominkiem rzeczywiście ciąży silna figura ojca. Ojca, który narzucał na niego trudne schematy wychowawcze. Wychował go w ciągłym przekonaniu, że jest niewystarczający, nie umie sprostać wymaganiom. Zapewnił mu pałac i bogactwo, ale nie umiał zapewnić miłości. I to całe spektrum tworzące Dominika było dla mnie ciekawe.
Jak podszedłeś do tworzenia tego bohatera, właśnie od strony psychiki?
Szczerze mówiąc, nie lubię wychodzić od samej psychologii. Każde działanie aktorskie możesz spsychologizować. I to mnie bardziej ciekawi. Bohatera rzadko da się do końca opisać, opowiedzieć. Masz przed sobą tylko wskazówki i to, co możesz zrobić, to go pokazać. Mnie spodobał się łuk postaci Dominika. To już rzadko funkcjonujący termin w aktorstwie, ale właśnie w jego ramach dochodzi do przemiany bohatera.
Dominik, podobnie jak ja, na początku jest wycofany, ale zbiera się na odwagę i staje się liderem, prowadzi drużynę do małego zwycięstwa. Dosłownie widzisz, jak zaczyna wierzyć w swoje możliwości. W strategiczny zmysł, analityczny mózg. Zaczął zauważać swoje zalety. To była też duża nauka dla mnie samego.
No właśnie, opowiadając o Dominiku, wspominasz, że zacząłeś patrzeć na siebie łagodniej. Co to znaczy? Dotąd byłeś mocno samokrytyczny?
Zdarza mi się mieć wątpliwości, czy jestem wystarczająco zdolny, czy mam predyspozycje do wykonywania tego zawodu. Nawet – czy jestem dobrym człowiekiem. Te niepewności przychodzą do mnie ostatnio nagle i nieraz nie mają żadnego konkretnego źródła. Ale nad tym też staram się pracować. Sama wiesz, że w życiu zdarzają się momenty, które cię formują, tworzą. Duże, ekscytujące, jak moje studia w szkole teatralnej, praca w teatrze czy pierwsze kroki w filmie, ale i te trudne. Zawodowo mam teraz bardzo dobry czas, prywatnie jestem po dużych przejściach, ale udało mi się z nich wyjść obronną ręką. I jakoś… rozkwitam duchowo i mentalnie.
Jestem bardziej zdystansowany wobec samooceny i oceny innych, a z drugiej strony zadowolony, z tego, co robię, że jestem silny. I jestem z tego dumny. Ogromna w tym zasługa ludzi, których mam przy sobie, a mam do nich naprawdę duże szczęście. To koledzy z planu i z teatru, profesorowie, którzy wracają do mnie z dobrym słowem, przyjaciele i przede wszystkim rodzina. Dzięki temu wszystkiemu faktycznie patrzę życzliwiej na siebie. I mam wrażenie, że przez to bardziej przychylne spojrzenie, dużo cieplej patrzę na innych.
A kwestia tego, że pasję dzielisz między aktorstwem, a pracą na roli stanowi dla ciebie jakiś rodzaj zdrowego balansu, równowagi?
Ja jestem rolnikiem. Kwestia mojego pochodzenia jest kamieniem węgielnym mojej tożsamości. Miałem okazję być na pokazie specjalnym w mleczarni w Radzyniu, bo tam mieliśmy zdjęcia do “Drużyny A(A)”. Na sali byli rolnicy, mleczarze, wytwórcy sera. Mogłem się z tymi wszystkimi ciężko pracującymi ludźmi, podzielić moim doświadczeniem. Jedno z pytań, które dostałem, dotyczyło tego, jak scenariusz trafił w moje ręce. I akurat, kiedy dowiedziałem się, że będę w tym projekcie, byłem akurat u mojego wujka na wsi, kiedy miał jeszcze krowy mleczne. Opowiedziałem im, że ja też wykonywałem tę pracę. Zastępowałem wujka, gdy wyjeżdżał na wakacje. Zresztą, sami spędzaliśmy u niego z braćmi nieraz całe lato. Uczestniczyliśmy w żniwach, porannym dojeniu krów, wieczornym wyprowadzaniu ich na pastwisko. To była trudna, ale wspaniała praca. Na łonie natury, blisko zwierząt.
Powiem więcej, kiedy na studiach tęskniłem za domem, potrafiłem iść na całonocne połączenie pociągiem tylko po to, by wujek odebrał mnie o piątej rano na stacji pośrodku niczego. Wracałem z nim i spędzałem cały dzień na polu. Potrzebowałem powrotu z dużego świata do czegoś normalnego. Powrotu do korzeni.
Czyli – siłę, o której wspomniałeś, czerpiesz z natury?
Jest we mnie dużo żywiołów. Praca w ziemi jest dla mnie naprawdę ważna. Pasjonuję się sadownictwem. Mamy przy domu rodzinnym działkę, na której są jabłonie, śliwy, czereśnie, wiśnie, mnóstwo borówek. Zajmowałem się tym w czasie pandemii i to był dla mnie najlepszy okres w życiu. Byłem zachwycony, że mogę obcować z przyrodą. Sporo wtedy też żeglowałem i byłem otoczony wodą i wiatrem. A przez to, że chciałem być strażakiem, bo mój tata wykonywał ten zawód, cały czas miałem kontakt z ogniem.
Sadzę, że te żywioły naprawdę przekładają się na moje pokłady kreatywności. I na to, że w ogóle jakoś ostatnio widzę w sobie znacznie mniej czerni, a więcej koloru. Mam z czego czerpać.
Poprzedni artykuł
Następny artykuł