Muzyka rap nigdy nie była gatunkiem jednolitym. Inspiracje zbierane z różnych zakątków kultury i sztuki wpłynęły na powstanie i rozwój licznych odnóg, które dziś funkcjonują jako osobne twory. Wielu raperów, wciąż eksperymentując z brzmieniem, wychodzi przed szereg, stając w opozycji do licznych, podobnych sobie, twórców. Wśród nich jest chociażby Sobel, którego muzyka wyróżnia się na tle polskiej sceny muzycznej.

Sylvie Kreusch. Diva prosto z Antwerpii, czyli historia belgijskiej bohemy
Muzyka europejska - yes, please. Stary Kontynent dziwnie zapomniany poza Wielką Brytanią czy Hiszpanią (w pewnych kręgach kulturowych) wcale nie potrzebuje reanimacji. Sylvie Kreusch to na to żywy dowód - świadectwo tego co można, nie tego, co trzeba.
28.01.2025
Maja Kozłowska
Artykuł może zawierać autopromocję eBilet.pl
Belgia – kraj frytek, gofrów i czekolady. Mały i podzielony: trzy języki urzędowe jakoś podkreślają to poczucie separacji tudzież odrębności. Pomimo niewielkiej powierzchni i równie skromnej liczby ludności (tak trzy razy mniejszej niż Polska), Belgia jest zaskakująco obfita w fenomenalnych artystów. Tamtejsza muzyka, przysięgam, stała się moją obsesją, która trwa od dobrych kilku lat i wciąż przybiera na sile. Warto się w nią zanurzyć: to skok na główkę, to przypływ adrenaliny. Kopalnia perełek: trochę niszowych, a trochę znanych worldwide – spektrum mainstreamowości wypada naprawdę szeroko.
Pamiętaj, skąd jesteś? Nierozerwalny belgijski duet.
Sylvie Kreusch w liczbach może i nie plasuje się imponująco w drabince popularności, ale też jej muzyka nie aspiruje do premiowania przez platformy typu TikTok. Algorytmy są okrutne, ona, bez nich po swojej stronie, wciąż świetna. W listopadzie zeszłego roku ukazał się jej drugi solowy długogrający album “Comic Trip”, lecz artystyczna droga Sylvie jest dużo, dużo dłuższa i bardziej kręta niż dwa longplaye. Właściwie: jest imponująca i inspirująca, pełna przemian, zwrotów i podejmowania nieoczywistych tropów. Awangarda. Eklektyzm. Bohema, a do tego belgijska, rodem z Antwerpii, szalenie atrakcyjna dla poszukiwaczy w muzyce tego, co nieprzeciętne.
Powiązania artystki i jej ojczyzny oczywiście nie podkreślam przypadkowo. W historii Sylvie Kreusch nie można jej pominąć: hołdujemy tu zasadzie nierozerwalności dzieła i autora. Artystka debiutowała w belgijskim zespole Soldier’s Heart, a następnie związała się z Maartenem Devoldere: tak twórczo, jak i prywatnie – emocjonalnie. Ich wspólne lore to studnia bez dna wzajemnych inspiracji; czy miłość to nie najlepszy bodziec dla artysty? I tak Sylvie jest obecna na (prawie) wszystkich albumach Warhausa i Balthazara: fizycznie lub jako reminiscencja. Piękniejszego i bardziej bolesnego dialogu ciągnącego się latami nie słyszałam nigdy. Ta forma ekshibicjonizmu śmiało zasłużyła sobie na osobny gatunek, tylko dla tej dwójki. Wzniosły i tragiczny (Shakespeare by się nie powstydził), zakończony przez deus ex machina i tak samo wskrzeszony na “Karaoke Moon”, najnowszej płycie Maartena.
W karierze Sylvie Kreusch to jednak tylko epizody: owszem, przełomowe jak kroki w siedmiomilowych butach, lecz artystka obecnie działa na swoim, a gdzie lepiej niż u siebie? “BADA BING! BADA BOOM!” – tak obwieściła światu swoje nadejście. Z hukiem, a to się ceni. Tytuł EP-ki sprytnie zapowiadał jej zawartość; muzyk używający wyrazów dźwiękonaśladowczych to mój ulubiony spirit animal.
Psychodeliczny art pop zdominował tę płytę: surowy, ale zmysłowy, trudny, momentami aż lynchowski jak w “Come Around”, które spokojnie mogłoby uzupełnić soundtrack do “Mulholland Drive”. Jej debiut w ogóle zapewnia silne doznania synestetyczne i mocno oddziałuje na wyobraźnię przestrzenną. “Flaunt It, Try It” nawiązuje do chóralnych tradycji, lecz pomimo modlitewnego tonu raczej jest wiedźmim urokiem (wracamy do Shakespeare’a), “Speedy Tricks” brzmi jak orientalne tripowanie po zażyciu środków odurzających, a “Please to Devon” jest jak czterominutowe kino drogi. Gwałtowne, pewne zrywów, vibe’ujące pomiędzy wspomnianym już Davidem Lynchem i jego dziwnością, a tempem Tarantino.
Pierwszy album Sylvie Kreusch, “Montbray” to z kolei klasyka gatunku złamanego serca. Artystka odrobinę złagodniała, nie wydaje się już tak niebezpieczna, lecz paralele między jej twórczością występują i będą występować. Pozostała dzika i nieokiełznana, raz pogodzona z bólem, raz namiętna i aż obrazoburczo fizyczna, raz wyschnięta, jakby zabrakło jej łez. Tutaj jej niejednorodność daje o sobie znać jeszcze wyraźniej: przekrój brzmieniowy waha się od tęsknych ballad przez prawie tradycyjnie popowe, taneczne numery aż do utworów tak emocjonalnie potężnych, że przenikają aż do kości. Każda piosenka jest totalnie inna, lecz koncept spina znamienna hipnotyczność, może odrobinę teatralna ekspresja. Klamra kompozycyjna, faktycznie występujące elementy chóru (także tytularnie) całkiem bezpośrednio nawiązują do antyku. Egoistycznie cieszę się tym dramatyzmem. “Montbray” to nie tylko twór kompletny, ale także bardzo, bardzo syty. Na wrażliwe żołądki – prawdopodobnie za ciężki.
Tu i teraz. Sylvie Kreusch
“BADA BING, BADA BOOM”! – pięć lat później Sylvie Kreusch, ćma, mroczne stworzenie nocy, wypuściła album, który jest… dalej bardzo jej, ale już odrobinę inaczej. Klimat “Comic Trip” uległ złagodzeniu i choć zadziorność pozostała (musiała), to płyta brzmieniowo skręciła w stronę figlów i zabawy. Ten smirk i puszczanie oczka nie jest wymyśleniem się na nowo; przebłyski teraźniejszej Sylvie wyłoniły się już w debiucie, czego koronnym przykładem jest utwór “Walk Walk”, pocieszny, wesolutki w warstwie melodyjnej. Rozbrajający w tekstowej: stary trik, który nigdy nie zawodzi.
Drugi krążek artystki oprócz tego, że cieplejszy, jest także zrobiony totalnie na bogato. Eksperymenty doprowadziły Sylvie do łączenia popu i country, elektroniki i jazzu: jakimś cudem spójność się w nim utrzymała. Koncept zespolony oniryzmem; chyba w tej senności i magii należy doszukiwać się jakiejś logiki, choć “Hocus Pocus” wcale nie okazuje się najbardziej czarodziejskim trackiem.
Polecamy na eBilet.pl
“Comic Trip” za to faktycznie daje to, co obiecuje, czyli przejaskrawioną podróż i przewózkę przez nieoczywistości, kolory (Kreusch, artystka synestezyjna) i zwroty akcji. Smutnawe ballady jak “Daddy’s Selling Wine In A Bourning Hose” gryzą się z numerami typu “Ride Away”, kąsającymi znienacka i wybijającymi z rytmu. Artystka zdaje się namiętnie korzystać z elementarnej wiedzy o budowaniu napięcia i przenosić je wprost w muzykę. Doskonale wie, co robi.
Już na początku marca artystka gra trzy koncerty w Polsce. Gdybym mogła, pojechałabym na każdy. Żądna tych czarów i sensualnej ekscytacji, której piosenki Sylvie są świetnym, jeśli nie jedynym takim nośnikiem. Kreusch – belgijska duma narodowa. Muzycznie – tak wiele do eksploracji.
Poprzedni artykuł
Następny artykuł