Muzyka rap nigdy nie była gatunkiem jednolitym. Inspiracje zbierane z różnych zakątków kultury i sztuki wpłynęły na powstanie i rozwój licznych odnóg, które dziś funkcjonują jako osobne twory. Wielu raperów, wciąż eksperymentując z brzmieniem, wychodzi przed szereg, stając w opozycji do licznych, podobnych sobie, twórców. Wśród nich jest chociażby Sobel, którego muzyka wyróżnia się na tle polskiej sceny muzycznej.

Let’s bring back old damn rock. Nowe wcielenie Freddiego Mercury’ego, czyli kim jest Spencer Sutherland?
Muzyka, tak jak historia, w pewnym momencie zatacza koło - nie, żeby dochodziła do ściany, co to, to nie - i dokonuje się wymiana, recykling i redystrybucja. Na globalnym rynku rządzi rap, ALE w pozostałych scenach wciąż tkwi potencjał. Czasami na barkach starych, czasami na młodych. I tutaj, tutaj, tkwi wielka szansa Spencera Sutherlanda. Amerykańskiego rockmana z pierwszego zdarzenia.
25.10.2024
Maja Kozłowska
Artykuł może zawierać autopromocję eBilet.pl
Cesarzowi, co cesarskie. Korona dla Spencera Sutherlanda
Uwielbiam moje przywileje współczesnego słuchacza: dostęp do premier teraz-zaraz, multum koncertów, wybór tak ogromny, że gdyby to zwizualizować, można by paść na zawał. Nie mogę pojąć, jak radzą sobie wszystkie wagi (znaki zodiaku), zmuszone do dziennego podejmowania wyboru: czego posłuchać w trakcie 7-minutowego spaceru na metro i co sprawdzić spośród tego, co proponuje algorytm.
Ilość przytłacza, homogenizacja gatunków zaszła nieodwracalnie, gust “słucham wszystkiego” nagle zrobił się cool: takie czasy. Czy jest w nich miejsce na coś innego od melodyjnego rapu, trapowego zgrzytu, zadziornego popu, bedroomowego indie czy plumkającej elektroniki?
TAK! Mainstream może i wybrał ulubione dziecko, ale pole do manewru zostawił spore, a ludzie tak prędko nie odpuszczą sobie gitar. I tak, po przebłyskach nowej generacji rocka (Grety Van Fleet, Inhalera, Måneskin), pojawił się on, Spencer Sutherland. Z czymś nowym (teraz), a jednocześnie kojąco znajomym. Porównania z Queen (ale nie tylko) nasuwają się same: na początku będą miłe, później pewnie wkurzające, ale cóż, zapracował sobie na nie. Nowa twarz slutty rocka, proszę państwa.
Spencer Sutherland robi to dla fabuły
Spencer Sutherland w branży siedzi od prawie dekady, ale strasznie długo zajęło mu wypuszczenie debiutu. Dwa albumy wydane w przeciągu ostatnich dwóch lat: to bilans dziewięcioletniego muzykowania artysty z Ohio w USA, który mozolnie dochrapywał się aktualnej pozycji.
Przyjrzyjmy się “The Drama”, czyli najnowszej płycie artysty, jeszcze świeżutkiej, bo ukazała się 4 października. Czego można spodziewać się po takim tytule? Teatralności. Przesady. Pompy. Blichtru. Już sam koncept jest genialny, żonglując z tradycyjnym znaczeniem oraz jego nowo zaadaptowaną wersją, odpowiednikiem naszego “awanti”. Wykorzystanie homonimu może nie podnieci każdego, ale zaufajcie mi – to po prostu siedzi i zaspokaja oczekiwania na rock z przedrostkami, przeróżnymi.
Stąd też porównanie z Freddiem Mercurym, który też podjeżdżał operą i klimatem sztuki wysokiej. Spencer Sutherland takiej skali nie ma, przede wszystkim – jest Amerykaninem i brzmi amerykańsko. To żaden minus – to różnica, ale niech wybrzmi. Poza tym: uroczyste klawisze, chórki, wokalne góry, egzaltacja, podkręcony image (delikatnie sfeminizowany – Spencerowi daleko do podrabiania wąsa i tank topu jak w low-effort kostiumie na Halloween), no wypisz-wymaluj zaginiony idol z lat 80. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że to nie żaden cosplay, artysta luźno dealuje sobie z wątkami, oczekiwaniami i własną wizją. Jak sam mówi, “wszystko dla fabuły”.
Żeby też nie było, że przesadzam z tymi porównaniami do Freddiego, prezentuję dowód rzeczowy. Początek “Alive” brzmi identycznie jak “Fat Bottomed Girls”. Wizerunek to sprawa drugorzędna. Widzicie – żadnych pozorów, tylko fakty.
Tyrka do sukcesu. Spencer Sutherland w drodze na areny.
Spencer zyskuje konceptualnie, jego muzyka, on, to cała wizja. Chłop odpowiada za comeback vintage’owego rocka, który elastycznie dopasował się do potrzeb rynku. Ewidentnie chcemy rockmana-artysty, rockmana-wrażliwca, a nie rockmana-badboya. Chociaż Sutherland i to potrafi: zmieniać skórę archetypu czy raczej, przywdziewać ją jak swoją własną. Raz nawiąże do Madonny (“Strike a pose”), innym razem dosłownie i nieco stereotypowo poświntuszy (“I’m on my knees, ready to sacrifice \\ Do me, do me dirty \\ Just as long you call me, ‘Baby’”). Krótko mówiąc, wypełnia niszę, niby kostiumową, ale legitną. Brat, co przywdział buty gwiazd rocka z czasów ich największej świetności.
Międzynarodowy sukces też osiągnął, serc zgromadził więcej niż liczb, to znaczy, sprzedaje się globalnie w klubach akuratnych. W przyszłym roku rusza w trasę, która ma już kilka ogłoszonych sold outów, a w Polsce biletów zostało niewiele. To dobry czas, żeby go zobaczyć. Później to doświadczenie nie będzie już tak intymne.
Organizatorem koncertu jest Live Nation Polska.
Poprzedni artykuł
Następny artykuł