Cztery dekady oczekiwania… i Thin Lizzy zdecydował się wydać na świat nowy album! Akustyczne aranżacje już wkrótce ujrzą światło dzienne.
Mystic Festival 2024 zmiata z planszy
Mystic Festival rozhulał się na dobre. Można złapać na nim zadyszkę, ale to dobrze. Bo przemieszczając się od jednej sceny do drugiej, trzeba chłonąć tyle ile się da.
07.06.2024
Urszula Korąkiewicz
Artykuł może zawierać autopromocję eBilet.pl
Festiwalowy Kraken przebudził się na dobre. Jest na nim wszystko, co potrzeba. Strefa gastro, bary, hulający food hall, dodatkowe atrakcje w postaci studia tatuażu i piercingu, specjalnych pokazów filmów klasy “B” i dyskusje około muzyczne. Ale przecież – najważniejsza jest tu muzyka. A od niej – rozpiska każdego dnia pęka w szwach.
Sporo działo się na mniejszych scenach. Poszukujący brzmień wykraczających poza metalowe ramy mogli na nich znaleźć coś dla siebie. To brzmi banalnie, ale dokładnie tak było. Na przykład – prawdopodobnie największym olśnieniem drugiego, a właściwie pierwszego regularnego dnia festiwalu był koncert holenderskiej grupy Dool w B90.
Mroczne, nostalgiczne, smętne granie, krążące gdzieś wokół gotyku dosłownie uwodziło. Raven van Dorts niepodzielnie rządziła sceną, otulając słuchaczy niezwykłym, niepokojącym wokalem. Szczególnie poruszał utwór “House of a Thousand Dreams”, przejmujący od pierwszego do ostatniego dźwięku. Po tym koncercie nie dało się wyjść w stanie innym niż zahipnotyzowania.
Podobnie, w podobnym też czasie porywała publikę szwedzka Gaupa, dając intensywne, energetyczne show na Desert Stage na Ulicy Elektryków. To jednak propozycja nie dla fanów gotyku, ale stoner rocka. Niemniej, to co łączy obie kapele, to elektryzujące wokalistki. Emma Naslund głosem dosłownie zmiatała z planszy. Warto dodać, że zespoły z wokalistkami właśnie w roli frontmanek to jedne z najciekawszych propozycji. Bo do zestawienia dorzucić należy wokalistkę z Witching, grupy, która grała dzień wcześniej. Tego głosu nie da się szybko zapomnieć.
Na Desert Stage natomiast, zanim pojawili się headlinerzy, prawdziwy łomot fundował festiwalowiczom Sodom. Ci, którzy mieli niedosyt niemieckiego metalu po świetnym koncercie Kreatora, od Sodom dostali dokładkę. Z nawiązką. Ten koncert wjechał w uszy buldożerem, a przecież to był dopiero początek wieczoru!
Jego Wysokość Bruce
To, co się działo na Main Stage, czyli głównej scenie, według organizatorów miało kroić publikę na kawałeczki. I tak było! Mistrzem szpady, a może tasaka? Był jedyny w swoim rodzaju, wspaniały Bruce Dickinson. Solowy koncert lidera Iron Maiden chwilowo stał pod znakiem zapytania. Przede wszystkim przez problemy zdrowotne, których najwyraźniej nabawił się w trasie. Czy w trosce o wokal zrezygnował z przyjazdu do Polski? Nic bardziej mylnego. Do Gdańska dotarł, opowiadając z rozbawieniem, z Warszawy, pociągiem. Tego wieczora zaś pociąg miał do… dobrej zabawy.
Och, jak fantastycznie pokazał, jak się robi rock’n’rolla! Powiedzieć, że jego koncert był doskonały, to jak nic nie powiedzieć. I to, że energią, jaką wytwarza mógłby obdzielić co najmniej elektrownię jądrową, to też jak nic nie powiedzieć. Bruce Dickinson jest w doskonałej formie. I najwyraźniej podczas Mystic Festivalu w doskonałym humorze. Tańczył, skakał, biegał od jednego do drugiego krańca sceny, grał na bongosach i thereminie. A nade wszystko, jak śpiewał! To nadal jest jeden z najlepszych wokali w historii heavy metalu.
Obecnie Bruce Dickinson jest w trasie promocyjnej najnowszej płyty “The Mandrake Project”. To mroczna opowieść o błądzeniu pomiędzy życiem a śmiercią. Dosłownie w “Resurrection Man”, w której wokalista prowadził śladami Profesora Lazarusa i Doktora Necropolis chcących przejąć duszę Williama Blake’a. Opowieść magiczna i mistyczna. Świetnie wybrzmiała też “Rain on the Graves”, jak zresztą reszta utworów – zaskakująco świeżych, jak na klasyka jak Dickinson. Muzyk wraz ze swoim świetnym zespołem (w tym piękną basistką) dopieścił fanów, bo zaserwował nie tylko nową płytę.
Ze sceny wybrzmiało epickie “Tears of the Dragon”, czy zachęcające do wspólnych śpiewów “Chemical Wedding”. Przy “The Alchemist” Dickinson stał się magiem, czarnoksiężnikiem muzyki, który rzucił hipnotyzujące zaklęcie na publikę. – W innym życiu kościół pewnie spaliłby nas na steki, tylko dlatego, że jesteśmy magami muzyki, albo że po prostu lubimy się bawić substancjami – żartował ze sceny. A publika szalała – krzyczała, śpiewała, skandowała, tańczyła, jak jej zagrał. Ten koncert na dobre zapisze się w historii Mystic Festivalu.
Najlepsza z maszyn
Jeśli ktoś przebił tego dnia Dickinsona, to mogło to być jedynie Machine Head. Amerykański kwartet uraczył festiwalowiczów show o epickich proporcjach, ze znakomitą, rozbuchaną produkcją. Czego tam nie było! Fajerwerki, sztuczne ognie, kłęby dymu, gra świateł, i kilkumetrowe słupy ognia – ze sceny i jej dachu. – Jesteście gotowi, żeby stracić głowę dla Machine Head? – krzyczał ze sceny Robb Flynn. A widownia była bardziej niż gotowa. Przed sceną, podobnie jak na niej, działo się istne szaleństwo.
A samo Machine Head… najwyraźniej stęskniło się za polską publiką. Zespół zaserwował pełen przekładaniec właściwie przez wszystkie płyty, z żelazną klasyką: “Davidian”, “Halo”, “Old”, “Ten Ton Hammer”, “Darkness Within”, czy “From This Day”. Słowem, asami z rękawów rzucali ze sceny jak Robb drinkami, wielokrotnie wznosząc toast za spotkanie. Podobnie jak Dickinson, Flynn sterował publiką, jak chciał. Zabawiał, zachęcał do wspólnego śpiewania, kokietował, jeśli to stwierdzenie można odnieść do wielkiego niedźwiedzia. Od koncertu Machine Head trudno było oderwać oko. I ucho. To klasa sama w sobie. Metalowa maszyna jest świetnie naoliwiona. I jak żadna inna zbiera metalowe żniwo.
I w końcu, na deser, zespół, na który czekało wielu lubujących się w mniej oczywistych ścieżkach w świecie metalu. Zeal&Ardor. Szwajcarzy z połączenia metalu, gospelu i czarnej muzyki, stworzyli zupełnie nową jakość. I swój znak rozpoznawczy. W Polsce mają oddaną rzeszę fanów, którzy tłumnie pojawili się na koncercie. I wystarczyły tylko pierwsze dźwięki “Blood in the River”, żeby śpiewali razem z Manuelem Gagneux.
Nie zabrakło też utworów ze świetnej płyty “Zeal&Ardor” sprzed dwóch lat. Muzycy, oszczędni w ekspresyjnych środkach, dali fantastyczne, wciągające mroczne show. Ten, kto widział ich przed laty jako support Behemotha w B90l musiał być pod wrażeniem, jak ten band się rozwinął.
Mało? Przed nami jeszcze dwa festiwalowe dni!
Poprzedni artykuł
Następny artykuł