Piruet z Model/Actriz, dawka nowej Viagry, debiut Shearling, a może zanurzenie się w monumentalne brzmienia Swans? Sprawdź, jakie płyty przejęły maj!

Carlos Santana i jego zapomniane płyty, które trzeba znać. Przeczytaj przed koncertem w Polsce!
Legenda latynoskiego rocka, Carlos Santana, już za chwilę wystąpi w Polsce. Przed koncertem w Łodzi warto odświeżyć sobie jego dyskografię. Z naszej strony proponujemy wam podróż po katalogu tych jego płyt, które choć są muzycznymi klejnotami, zazwyczaj niesłusznie pomija się je w rankingach typu “Top of the Top”. A są to wydawnictwa często przełomowe dla rozwoju nie tylko jego twórczości, ale też kierunków i stylów muzycznych, których był pionierem. Posłuchajmy ich razem!
04.06.2025
Aleksandra Gieczys
Artykuł może zawierać autopromocję eBilet.pl
Carlos Santana zagra w Łodzi już 9 czerwca
Gdy 16 sierpnia 1969 roku 22-letni Carlos Santana zaczarował swoją grą publiczność zgromadzoną na słynnym amerykańskim festiwalu Woodstock, stało się jasne, że oto w historii muzyki doszło do wydarzenia epokowego. Set zespołu Santany, z utworami takimi jak “Soul Sacrifice”, został uznany za objawienie.
Porywające rockowe riffy gitar o brzmieniu, którego nie da się pomylić z niczym innym oraz połączenie blues-rocka z rytmami afrykańskimi i latynoamerykańskimi, dały początek nowemu nurtowi muzycznemu określanemu dziś jako latynoski rock. Santana jest jego pionierem i najwyższym “kapłanem”.
– Moja praca polega na dawaniu ludziom duchowej ekstazy poprzez muzykę. Na moich koncertach ludzie płaczą, śmieją się i tańczą. Jeśli osiągają duchową rozkosz, wykonałem swoją pracę prawidłowo – mówi o swojej życiowej misji gitarzysta.
Mało znane arcydzieła Santany. Subiektywny ranking
Już 9 czerwca Carlos Santana wystąpi w łódzkiej Atlas Arenie. Nasz kraj będzie pierwszym przystankiem w europejskiej części trasy koncertowej muzyka Oneness Tour 2025, stanowiącej podsumowanie jego dotychczasowej, ponad pięćdziesięcioletniej kariery.
W związku z tym również i ja pokusiłam się o podsumowanie dorobku mistrza i poniżej pragnę podzielić się z wami moim subiektywnym wyborem najciekawszych, ale nie zawsze tych najbardziej znanych płyt muzyka, które miały kolosalny wpływ na rozwój nie tylko jego twórczości, ale też na kierunki i style muzyczne, których był pionierem.
Dlatego nie znajdziecie tu pierwszych trzech albumów – “Santana”, “Abraxas” i “Santana III” – które przyniosły takie ikoniczne przeboje, jak “Soul Sacrifice”, “Black Magic Woman” i “Oye Como Va”. Nie ma też obsypanego Grammy albumu “Supernatural” z 1999 roku. Dlaczego? O tych wydawnictwach powstały już miliony opracowań i są to płyty jak świat długi i szeroki powszechnie znane i cenione.
Skupiłam się na tych bardziej nieoczywistych pozycjach w katalogu “dilera muzycznej nirwany”. Są to często niesłusznie zapomniane prawdziwe klejnoty, które otarły się o wielkość! Posłuchajmy ich razem!
“Caravanserai” (1972)
To wraz z tym albumem Santana do swojej magicznej, charakterystycznej mieszanki psychodelicznego rocka z muzyką latynoską coraz śmielej zaczął dodawać jeszcze jeden cudowny składnik – jazz. I trzeba przyznać, że “Caravanserai” włączył się w nurt eksperymentalnego jazzu i jazz rocka robiąc naprawdę spektakularne entrée!
Ta naszpikowana jazzowo-fusionowym groovem płyta z każdym odsłuchem robi na mnie piorunujące wrażenie chociaż nie ma na niej jakiś wielkich przebojów. Jest za to spójna wizja, która sprawi, że można uznać śmiało to wydawnictwo za niesamowicie przestrzenny, progresywny koncept-album, w którym każdy nowy rozdział oferuje nową, fantastyczną dźwiękową przygodę.

Moi ulubieńcy na tej płycie to otwierający “Caravanserai” tajemniczy, niesamowicie klimatyczny utwór “Eternal Caravan of Reincarnation”, brzmiący niemal jak swobodna improwizacja “Future Primitive”, zachwycający sekcją dętą i perkusyjną “Every Step of the Way”, energetyczny “Fuente Del Ritmo” i “Song of the Wind” na którym to kawałku Carlos zagrał w mojej opinii jedną ze swoich najbardziej zachwycających linii gitarowych.
Nie dziwię się, że “Caravanserai” dla wielu fanów Santany otworzył drzwi do muzyki takich zespołów, jak The Mahavishnu Orchestra.
“Borboletta” (1974)
Mam wrażenie, że to dość często niedoceniany i pomijany album w katalogu Santany. Tymczasem ta ostatnia płyta z okresu, gdy jego muzyka była najmocniej zakotwiczona w jazz-fusion, ma do zaoferowania słuchaczom ogrom oryginalnych rozwiązań, które w mojej opinii definiują Carlosa jako człowieka o niesamowitej wyobraźni.
Uwielbiam, jak jazz dialoguje pięknie sobie tutaj z m.in. z bossa novą i stylistyką utrzymaną gdzieś na pograniczu soulu, jazz-funku oraz latynoskiego rocka. Ciężko mi jednak wytypować jakiś niezaprzeczalny “numer jeden” na tej płycie. Na pewno na tle całości wyróżnia się bardziej hardrockowy “Give and Take”, który pokochałam za fuzję latynoskich perkusjonaliów z rockowym brzmieniem. No i jest tam jeszcze to genialne solo saksofonowe!
Słuchając “Borboletta” – od klimatycznego otwarcia w “Canto de los Flores”, przez wprost epicki “Aspirations” i bliski spiritual jazzu “Here and Now”, po gitarowy popis Santany w “Practice What You Preach”, finał podniosłego utworu “Promise Of A Fisherman” i w końcu zamykający wydawnictwo utwór tytułowy – wiesz, że masz styczność z dziełem wybitnym. Album cały czas jest intrygujący, wspaniały i w niemal w każdym kawałku ocierają się o wielkość.
Santana dał tu z siebie wszystko i dlatego dla mnie ten album stoi tuż obok wielkiej trójcy, tj. “Santana”, “Abraxas”, “Santana III” oraz opisanego powyżej “Caravanserai”.
“Amigos” (1976)
To ten album dał światu wielki hit “Europa (Earth’s Cry Heaven’s Smile)”. Ja bardzo lubię ten krążek za jego swoistą, estetyczną dwubiegunowość. Z jednej strony “Amigos” to płyta wybitnie zachęcająca do tańca – pulsuje rytmami nie tylko latynoskiej proweniencji, ale też funkiem, soulem i leniwie bujającym bluesem. Już pierwszy na płycie “Dance Sister Dance (Baila Mi Hermana)” hipnotyzuje i wprawia w taneczny trans (ach te perkusjonalia) a potem jest już tylko lepiej i lepiej. Wprost uwielbiam funkowy kawałek “Let Me” i przefantastyczny “Gitano”.
Z drugiej strony sporo tu jest jeszcze akcentów zakorzenionych w jazz-fusion. Po wysłuchaniu po raz pierwszy pierwszy “Take Me With You” byłam bliska ekstazy.
Jednym słowem: uwielbiam eklektyczność tego albumu. Ten bogaty muzyczny kilim bezsprzecznie jest zszyty przez naprawdę wybitnego krawca, prawdziwego mistrza swojego fachu.
“Milagro” (1992)
Ten album Santany w mojej opinii jest jedynym małym klejnocikiem – aż chce się powiedzieć istnym “milagro” – wśród przeciętnych czy wręcz słabych albumów Santany z tamtego okresu jego twórczości. Wydawnictwo poświęcone pamięci Milesa Davisa, Boba Marleya, Johna Coltrane’a i Billa Grahama oraz innym zmarłym muzycznym kolegom Santany nadaje mu szczególny, emocjonalny charakter. Ich duch przywołany jest na płycie za pomocą wykorzystywanych sampli, co samo w sobie już jest ciekawym zamysłem.
Nie będę zbyt oryginalna pisząc, że moim ulubionym kawałkiem jest tutaj cover “Right On” uwielbianego przeze mnie Marvina Gaye’a. Dzięki Santanie został on osadzony w nowej, “podkręconej na maksa” kubańskiej estetyce i ten zabieg jest tutaj wykonany po mistrzowsku! Od razu masz ochotę poderwać się do tańca!

Oczywiście nie wszystkie kawałki na płycie da się wybronić. Na pewno lepszy efekt udałoby się osiągnąć, gdyby zrezygnować z wokali i ograniczyć się do formuły płyty czysto instrumentalnej, co zresztą – tak uważam – we wszystkich albumach Santany działałoby zawsze na “in plus” (przyznaję bez bicia, że należę do tego plemienia fanów muzyka, którzy uważają, że powinien robić raczej czysto instrumentalne płyty a na pewno bez wiodących partii wokalu).
Więc gdyby jakimś cudem wyczyścić z “Milagro” naprawdę nieudane wokale i skupić całą uwagę słuchacza na solówkach Santany, to album z pewnością by zyskał i miał szansę podbić serduszka nawet tych najbardziej kapryśnych i wymagających miłośników twórczości Santany. Ale jest, jak jest.
Niemniej uważam, że naprawdę warto łaskawszym oczkiem spojrzeć na “Milagro” choćby właśnie ze względu na wspomniany wyżej cover “Saja/Right On” ale też naprawdę bardzo udany “We Don’t Have To Wait” i niestety króciutki ale przyprawiający o gęsią skórkę (zachwytu oczywiście!), improwizowany “A Dios”.
“Santana IV” (2016)
Nie było gwarancji, że spotkanie po ponad czterdziestoletniej przerwie żyjących członków zespołu Santany grających ostatni raz w tym składzie na multiplatynowym klasyku “Santana III” zadziała. Album “Santana IV” został pomyślany tak, by nagrać go w duchu “starych, dobrych czasów”. Dwa lata sesji studyjnych, wspólnego “dżemowania”, improwizacji i zabawy z charakterystycznymi elementy i cytatami odwołującymi się do stylu grupy z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – tj. afrykańsko-latynoskie rytmy, elektryzujące bluesowo-psychodeliczne solówki gitarowe, mocny akcent na sekcję perkusji – przyniosły finalnie owoc w postaci płyty, która naprawdę pozwala nam myśleć, że tych 40 lat przerwy wcale nie było. Jednym zdaniem: magia “team spirit” zadziałała!
W efekcie otrzymaliśmy kolekcję bardzo zgrabnych, różnorodnych, kalejdoskopowych utworów instrumentalnych i piosenek utrzymanych w klimacie tych starych – i zdaniem wielu najlepszych – klasycznych płyt. I w mojej opinii są to najlepsze kawałki Santany od lat! Czy dorównuje kultowym “Santana”, “Abraxas” i “Santana III”. Nie, ale już na jedną półeczkę niżej można ją śmiało postawić. Dla mnie to po prostu Santana dream team w naprawdę rewelacyjnej formie i synteza tego, co najlepsze z dawnych czasów. Czego chcieć więcej?
Mój powód do zachwytu budzi tutaj na pewno latino-bluesowo-rockowe “Shake It” i “Blues Magic”, funkrockowe “Love Makes The World Go Round” i “Yambu”, improwizowane “Forgivness” i “Filmore East” oraz przepięknie bujająca “Sueños”. Naprawdę też słychać, że panowie tworząc te utwory świetnie się bawili.
Poprzedni artykuł
Następny artykuł