Kategorie
eBilet

Muzyka elektroniczna

Od kurpiowskiej pieśni po klubowy puls. t dot est o pasji, absurdzie i nowym materiale

Fot. Przemysław Ziejka

Szymon Piotrowski to krakowski multiinstrumentalista, producent, wykładowca akademicki oraz inżynier dźwięku. Jest twórcą projektu t dot est, w którym łączy eksperymentalną elektronikę z folkiem, jazzem oraz klubowymi dźwiękami. W rozmowie z nami zdradził m.in., jak doszło do tego, że na scenie teatralnej odmieniał swoje imię i nazwisko przez przypadki, dlaczego “Latający cyrk Monty Pythona” jest mu bliższy niż “Świat według Kiepskich” oraz nad czym pracował z Rico Schettem i Susanną Jarą.

Artykuł może zawierać autopromocję eBilet.pl

Elvis Strzelecki: Jesteś niezwykle płodnym artystą. Praktycznie rokrocznie wydajesz jakiś album. Co oprócz pasji motywuje cię do pracy?

t dot est: Ludzie często myślą, że jeśli ktoś dużo wydaje, to musi być w jakimś permanentnym stanie twórczego szału, a u mnie to trochę inaczej działa – mam impulsy. Oczywiście, pasja jest absolutną podstawą – po prostu lubię tworzyć, eksperymentować, szukać nowych brzmień, pulsu i emocji. Równie ważny jest dla mnie jednak moment wydania, zazwyczaj ściśle określony, do którego dążę i który wyznaczam czasem nawet z początkiem pracy nad nowym projektem. To jest jak domknięcie pewnego cyklu, od pomysłu, przez produkcję, aż po moment, w którym kawałek zaczyna żyć własnym życiem wśród ludzi. Dopiero wtedy mam poczucie, że coś naprawdę się skończyło, że mogę zrobić krok dalej. To wydawanie, dzielenie się to nie tylko formalność. To część procesu twórczego, taki rytuał. Kiedy coś wypuszczam, to zamykam pewien etap w sobie, a potrzeba kolejnego rodzi się z następnej inspiracji, z impulsu, który jeżeli jest dość duży, to zostawia ślad w nowym materiale. I może właśnie dlatego te płyty powstają tak regularnie, a każda z nich to nie powtórka, tylko w jakimś stopniu następny, logiczny rozdział. Staram się, by każda była trochę inna: dojrzalsza, bardziej odważna albo zaskakująca nawet dla mnie samego. Można to nazwać chęcią rozwoju i potrzebą dzielenia się, a nawet wypuszczenia tego z siebie, bo dopóki siedzi to tylko w moim komputerze, to jest jeszcze półproduktem. Dopiero kiedy wypuszczam dany album, to zaczyna on istnieć naprawdę. Odczuwam wtedy ogromną satysfakcję.

A co cię ostatnio rozśmieszyło?

Ostatnio trafiłem do teatru, który ma tę szczególną cechę, że lubi wciągać publiczność w akcję i to dosłownie. Siedzę więc spokojnie, myślę, że przede mną klasyczny wieczór z lekką satyrą, a tu nagle na scenę wchodzi “pani nauczycielka” – typ surowej, ale zabawnej pedagogicznej tyranki – i zaczyna “lekcję”. Po chwili jej wzrok zatrzymuje się na mnie. Wskazuje palcem jak laserem i mówi:

– Pan w trzecim rzędzie, z tą brodą – zapraszamy do tablicy! 

I w tym momencie zrozumiałem, że już nie ma odwrotu. Wstałem, wszedłem na scenę i usłyszałem pytanie, którego nie spodziewałem się usłyszeć po 35 latach: 

– Proszę odmienić swoje imię i nazwisko przez przypadki! 

Publiczność zamarła, po czym zaczęła się śmiać. Ja próbuję przypomnieć sobie cokolwiek z lekcji języka polskiego z podstawówki, ale w głowie pustka. “Pani nauczycielka” zaczyna pomagać złośliwie, ale z wdziękiem, a sala ryczy. Na szczęście klasa, czyli publiczność, stanęła po mojej stronie i zaczęła mi podpowiadać z widowni: 

– Mianownik: Szymon Piotrowski! Dopełniacz: kogo, czego – Szymona Piotrowskiego! 

Wyszło z tego coś między improwizowanym kabaretem a terapią z gramatyki. Był stres, troszkę strachu, bo kijek w rękach nauczycielki latał srogo. Był też śmiech, a “pani nauczycielka” miała tak cięte riposty i taką sceniczność, że nawet aktorzy z Monty Pythona mogliby się czegoś nauczyć. Wyszedłem z tej “lekcji” spocony, ale rozbawiony do łez.

Zatem bliżej ci do “Latającego Cyrku Monty Pythona” niż do “Świata według Kiepskich”, ale zróbmy inaczej – jakie zalety widzisz w jednym i drugim rodzaju poczucia humoru?

Ha! Powiem tak – “Świat według Kiepskich” był już w telewizji, kiedy ja telewizora przestałem używać, więc znam go raczej z cytatów i memów niż z faktycznego oglądania. Chyba to o czymś świadczy, prawda? Mem żyje dłużej niż sitcom. “Latający Cyrk Monty Pythona” natomiast to już zupełnie inna kategoria absurdu. Taka, która niby nic nie znaczy, a jednak wywraca ci mózg na drugą stronę i każe patrzeć na rzeczywistość pod innym kątem. To nie jest humor dla każdego, bo wymaga dystansu… głównie do siebie. Jeśli więc miałbym wybierać, to w “Kiepskich” nie bardzo widzę dla siebie zalety, no, chyba że w kontekście antropologicznym, a w “Cyrku” to już czysta lekcja wolności. Brutalny absurd, który nie tłumaczy się nikomu. Wymagający, bo zmusza do myślenia, ale przez to też bardziej rozwijający. W skrócie – jeden śmieje się z rzeczywistości, a drugi z samej idei rzeczywistości. I to mi zdecydowanie bliższe.

Powróćmy do muzyki. W maju tego roku ukazała się na winylu zremiksowana wersja twojego albumu “MAD” – “re:MAD”. Opowiedz o kulisach tego projektu.

To był naprawdę wyjątkowy projekt. Taki, który zrodził się trochę z potrzeby oddechu po “MAD”, a trochę z czystej ciekawości – co się stanie, jeśli pozwolę innym artystom ponownie wejść do mojego świata dźwięków i go totalnie przetasować? Pomysł na “re:MAD” narodził się właściwie zaraz po premierze oryginału, bo wiedziałem, że ten materiał ma w sobie potencjał, żeby jeszcze pożyć w zupełnie innej formie. Zrobiliśmy więc z Audiotech, Bettermaker i Hear Candy Mastering międzynarodowy konkurs remikserski, do którego zgłoszenia napłynęły dosłownie z całego świata. Jury było fantastyczne – producenci, dziennikarze, ludzie związani z branżą pro audio. Do tego nagrody od Bettermake’a, Audiotech i Hear Candy Mastering, które dodały projektowi jeszcze więcej prestiżu. Na samym winylu znalazło się kilku wyjątkowych gości – Demsky z Tokio, A Lepe z Meksyku, paru świetnych producentów z Polski. To była mieszanka stylów i energii, która totalnie mnie zaskoczyła. No i okładka – obraz autorstwa Jakuzy, który idealnie oddał ducha projektu. Za całą stronę graficzną odpowiadał Wizualny Stańczyk, który jak zwykle zrobił coś pomiędzy sztuką a szaleństwem. Potem ten winyl dostał swoje piękne, symboliczne życie — premiera w klubie Oczki w Warszawie podczas wyjątkowego wydarzenia, czyli konwencji Audio Engineering Society. No i oczywiście wydanie fizyczne dzięki Panu Winylowi i RUNA RECORDS, którzy uwierzyli w projekt od samego początku. “re:MAD” to dla mnie trochę taka podróż po świecie “MAD”, tylko oczami innych  i chyba właśnie to jest w muzyce najpiękniejsze – można coś wypuścić, a potem patrzeć, jak to wraca do ciebie w zupełnie nowych kolorach, a przy okazji spotkać się z niektórymi po kilku latach od ostatniej fizycznej premiery “reANTON” – część osób jest wszak obecna na obu albumach.

6 listopada z kolei pojawił się album wokalisty i gitarzysty Rico Schetta – “Fair Trade”, w którego powstaniu wziąłeś udział. Co oprócz rodzinnego Krakowa połączyło cię z Rico i jak to jest być częścią grupy Fair Traders?

Tak, z Rico poznaliśmy się właściwie w innym składzie, przy pracach studyjnych … naturalne spotkanie na właściwej ścieżce. Odezwał się do mnie na początku 2025 roku z propozycją współpracy przy swojej solowej, debiutanckiej płycie i właściwie od razu wiedziałem, że chcę w to wejść. Materiał miał w sobie coś szczerego, surowego i emocjonalnie prawdziwego. Dokładnie taki rodzaj muzyki, który warto dopieścić produkcyjnie, ale nie zgubić ducha. Zająłem się produkcją albumu, zagrałem na trochę perkusji, na gitarach, basie, syntezatorach, a także odpowiadałem za część nagrań i miks. Mastering był osobną, bardzo ciekawą historią – zrobiliśmy ślepy test kilku realizacji z różnych studiów i ostatecznie zwyciężyła wersja ze Stanów Zjednoczonych, co tylko potwierdziło, że warto czasem spojrzeć na własną muzykę z globalnej perspektywy. Cały proces trwał kilka miesięcy – od stycznia do jesieni. Sesje nagraniowe odbywały się częściowo podczas moich pobytów w Polsce, natomiast miksowaliśmy już całkowicie zdalnie, co zresztą okazało się bardzo komfortowe i twórcze. Muszę przyznać, że z kilkoma wersjami pojechałem mocno “eksperymentalnie” i … zostały zaakceptowane! Premiera cyfrowa płyty odbyła się 6 listopada i połączona była z debiutanckim koncertem Rico Schett & the Fair Traders w Krakowie, a, że lubię wracać do grania na żywo, zaproponowałem Rico, że zagram u niego na perkusji i tak właśnie powstał koncertowy skład. Ta nazwa zresztą ma w sobie coś przewrotnego. Z jednej strony odwołuje się do idei “uczciwej wymiany” – w muzyce, w relacjach, w emocjach. Z drugiej brzmi trochę ironicznie, co też pasuje do tego projektu. Dla mnie to piękny przykład tego, jak współpraca może być prawdziwym fair trade’em – wymianą energii, talentu i pasji między ludźmi, którzy naprawdę chcą razem coś stworzyć.

To nie koniec niespodzianek. Powracasz do folku oraz współpracy z Susanną Jarą, która obok Sestr Boczniewicz była kluczową postacią na albumie “Hulaty”. Tym razem jednak postawiliście  na EP-kę.

Tak, ta nasza nowa EP-ka z Susanną Jarą to rzeczywiście coś wyjątkowego. Przyznam, że to chyba najdłużej dopracowywany projekt, jaki razem zrobiliśmy. Zaczęliśmy pracować jeszcze w 2020 roku, właściwie zaraz po premierze “Kurpiowskie 1”, które wtedy świetnie przyjęto. Tym razem jednak pomysł był zupełnie inny, bardziej wymagający – chcieliśmy pójść w stronę mroczniejszą, taneczną, trochę klubową, a jednocześnie zachować charakter i emocjonalność pieśni kurpiowskich. To była długa droga, bo zależało nam, żeby ten materiał miał odpowiednią głębię i klimat. Nie chodziło tylko o remiksowanie czy przetwarzanie tradycji, ale o stworzenie czegoś autentycznego, z duszą, co równie dobrze zabrzmi w klubie, jak i przy nocnym słuchaniu w słuchawkach. Wyszło trochę kwasowo, introspektywnie, ale też bardzo tanecznie. I oczywiście – o miłości, bo w końcu to kurpiowskie pieśni. Susanna jak zwykle była niesamowita. Ma w sobie coś absolutnie unikalnego, potrafi zaśpiewać tak, że wszystko zatrzymuje się w miejscu. Jej partie wokalne niosą ogrom emocji, ale też pewną tajemnicę, która świetnie kontrastuje z nowoczesnym brzmieniem produkcji. Dla mnie to też była praca nad brzmieniem, nad detalem, nad tym, żeby wszystko “siedziało” dokładnie tam, gdzie trzeba. Może dlatego trwało to tak długo, ale mam poczucie, że było warto. Teraz gdy jest to już gotowe, czuję i ulgę, i dumę, bo to projekt, w którym tradycja naprawdę spotyka się ze współczesnością i myślę, że oboje możemy być z tego bardzo zadowoleni.

Czy rok 2026 będzie dla ciebie czasem intensywnej pracy nad nową muzyką, czy zamierzasz zwolnić tempo?

Wiesz co, wygląda na to, że rok 2026 znowu nie będzie rokiem odpoczynku. Już od sierpnia pracuję nad nowym materiałem, tym razem mocno akustycznym, z udziałem dwójki muzyków z USA – wokalisty i saksofonisty. To będzie zupełnie inna energia niż wszystko wcześniej, bardzo organiczna. Będzie żywa perkusja, fortepian, saksofon, wokale, ale oczywiście też trochę mojego sound designu i przestrzeni, żeby nie było zbyt “czysto”. Całość powoli się klaruje i myślę, że premiera w 2026 jest całkiem realna. Poza tym jest jeszcze jeden projekt, który leży na dysku już od kilku lat. Taki akustyczno-elektroniczny miks z wieloma gośćmi, w tym naprawdę znanymi i zajętymi ludźmi z Polski. Za każdym razem, gdy otwieram folder z tym materiałem, coś mnie powstrzymuje, więc może po prostu musi jeszcze chwilę poleżeć, dojrzeć. No i na koniec – mam jeszcze jeden album, zrobiony dosłownie w wakacje. Po kilku odsłuchach ze znajomymi, którzy mówili, że brzmi świetnie, zaczynam wierzyć, że chyba faktycznie brzmi ok, więc, jak widać, zwolnienie tempa raczej mi nie grozi, ale może po prostu zmieniam rytm na trochę bardziej muzycznie świadomy.